Kłodzińska Anna – Za progiem mroku 61/2025

  • Autor: Kłodzińska Anna
  • Tytuł: Za progiem mroku
  • Wydawnictwo: MON
  • Seria: seria Labirynt
  • Rok wydania: 1988
  • Nakład: 240000
  • Recenzent: Tomasz Lada

LINK Recenzja Jana Bielickiego
LINK Recenzja Adama Sykuły
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego

Moherowe noir. Agatha Christie powieści milicyjnej znów pluska się w wielkomiejskim bagnie. Jej Poirot z Pałacu Mostowskich – (już dochrapał się stopnia majora) Szczęsny, tym razem rozwiązuje zagadkę morderstwa i wraz z całym zastępem pomocników tropi gang zajmujący się produkcją i obrotem polską heroiną – kompotem. Oczywiście o tym, że te sprawy jakoś się kleją przekonują go nie twarde fakty, a – właściwe semi geniuszom – przeczucie i ponadprzeciętna inteligencja.
Anna Kłodzińska po raz kolejny miała całkiem dobry ogólny pomysł wyjściowy, ale – co zaskakujące w przypadku dziennikarki, zwłaszcza zajmującej się przez lata tematyką kryminalną – nie zawracała sobie głowy logiką i szczegółami. Jak coś nie stykało, to miało problem. Autorka nie. Po prostu dopychała wątki kolanem i szydełkowała kulminacje oraz twisty. Już nie mówiąc o przypadkowych spotkaniach. Na ich temat w jej prozie można napisać doktorat.

Sam styl pisarski Kłodzińskiej, trudno zresztą mówić o stylu – bo to dość nieudolne stawianie liter – każe się zastanowić, jak to się stało, że była tak chętnie wydawaną (trzydzieści pięć powieści i współautorstwo kilku odcinków Kapitana Żbika), poczytną autorką. To mówi wiele o PRL–owskim rynku popkulturowym i jego twórcach. Jakość tego tekstu wywołuje też pytania o kult, przynajmniej w kręgach fanów powieści milicyjnej, jakim pisarka otoczona jest dzisiaj. No, chyba że to uwielbienie podobne do tego, jakim cieszą są rzeczy w stylu „Nagiej broni” – czyta się Kłodzińską dla beki. Bo tu, całe to śledztwo, pseudopsychologiczne rozkminy narratora i bohaterów oraz, a może przede wszystkim, koszmarne dialogi, sprawiają wrażenie podawanych przez Franka Drebina i podobnych mu idiotów. Tyle, że tym razem publikuje je nie do końca zorientowana w świecie ciotunia. Na dodatek ciotunia z wyraźnymi ciągotami klasistowskimi. W „Za progiem mroku” są bowiem bardzo widoczne wyższość i niesmak, wręcz obrzydzenie autorki, w stosunku do osób nie należących do ówczesnej klasy średniej – tak zwanej inteligencji pracującej, czyli po prostu urzędników czy lekarzy, tego całego pseudowykwintnego towarzystwa od brydżyka i koniaczku. Już nie mówić o zachwycie mundurowymi.

Interesujący jest stosunek Kłodzińskiej do uzależnionych. Z jednej strony można odnieść wrażenie, że na samą myśl o nich dostaje torsji, a po ich przypadkowym spotkaniu na mieście natychmiast wskakuje do najbliższej pralni chemicznej. Z drugiej jednak lituje się nad tą dziatwą – bo to zagubione owieczki zagonione w pułapkę przez wilki ze świata przestępczego. Ciekawe, czy to litość oportunistyczna – bo tak chciały ówczesne władze, czy naprawdę było jej ich szkoda. Na pewno była wobec nich ostentacyjnie wręcz protekcjonalna. Łatwo wyczuwalna jest wyższość, z z jaką ich traktuje.
Ciotunia Kłodzińska może nie do końca rozumiała świat, ale na pewno czytała gazety, słuchała radia i oglądała telewizję, więc miała jednak pojęcie co się dzieje na ulicach. I tu pojawia się jedyny, za to potężny, atut tej powieści.

„Za progiem mroku” to opowieść o Warszawie udręczonej heroinową/kompotową epidemią lat osiemdziesiątych. Jasne, Kłodzińska była koniunkturalistką – wiedziała, że to widać na ulicach, o tym się mówi, temat bardzo na czasie. Cytowany zresztą w tekście „Pamiętnik narkomanki” Barbary Rosiek (1985) był głośnym i ważnym, prekursorskim, wydarzeniem na rynku wydawniczym, a na film „… jestem przeciw” Andrzeja Trzosa–Rastawickiego (1985) obowiązkowo zabierano uczniów szkół zawodowych i średnich. Ale to były pozycje dla młodzieży. Miały sprawić, że nastolatki zobaczą jak wygląda opioidowe tornado i czym się najczęściej kończy. Natomiast Kłodzińska pisała dla ich starych i, podobnych jej, różnych paniuś czy kolesi, którzy po prostu widywali zgięte postacie na ulicach, w kawiarniach czy komunikacji miejskiej. Opisywała miasto takim, jakim wówczas było. Na dodatek potrafiła zmapować szlaki dystrybucyjne kompotu oraz miejsca, gdzie się nim handluje. Jasne, był to widok zza szyb małego fiata czy zastawy, zza okna jakiejś kawiarni z przesłodzonymi, tłustymi ciastkami i kawą w szklance, ale jednak był. Pozostali robiący ówczesny pop, w stylu ekipy od „07 zgłoś się” czy hitowego eskapizmu à la „Wielki Szu” omijali te – niewygodne, tchnące wszelkiego rodzaju zgnilizną sprawy – szerokim łukiem. Kłodzińska, choć robiła to wyjątkowo niezdarnie, nie bała się w to szambo zanurzyć. I za to wielki szacun.