Kaczmarczyk Jan Andrzej – Gra bez ryzyka 237/2024

  • Autor:  Kaczmarczyk Jan Andrzej
  • Tytuł: Gra bez ryzyka
  • Wydawnictwo:KAW
  • Seria: Czerwona Okładka
  • Rok wydania: 1982
  • Recenzent: Mariusz Młyński

LINK Recenzja Grażyny Głogowskiej
LINK Recenzja Wiesława Kota

O Janie Andrzeju Kaczmarczyku nie znalazłem wystarczająco wiarygodnych informacji, by się nimi dzielić; sama zaś „Gra bez ryzyka” okazała się książką tak prostą i banalną, że zacząłem się zastanawiać, czy jej autorem nie jest jakiś dwunastolatek. Mamy oto grasujący w Warszawie gang złodziei samochodów; jednej nocy kradną oni pięć niemal nowych fiatów 125p i dostarczają do opuszczonej cegielni.

Milicja w całej Polsce zostaje postawiona na nogi, pułkownik Sekulski z Komendy Głównej wyznacza do prowadzenia śledztwa porucznika Piotra Górskiego, który ma do dyspozycji dziesięcioro ludzi; nie przeszkadza to jednak złodziejom w kradzieży kolejnych pięciu samochodów. Milicjantom udaje się zatrzymać dwóch organizatorów kradzieży; szefowie szajki pozostają jednak nieuchwytni i organizują kradzież następnych dziesięciu fiatów. Po miesiącu śledztwo posuwa do przodu odkrycie zainspirowane sprawą sprzed piętnastu lat; milicjanci stwierdzają, że szajka kupuje wraki fiatów, a numery ich silników nabija w skradzionych samochodach, które potem sprzedaje.

I cała historia jest wiarygodna i rzetelna; sęk tylko w tym, że wszystko jest jakieś puste, mało skomplikowane i wygląda jak któryś z odcinków paradokumentalnego serialu. Śledztwo pokazane jest dość prosto, po początkowych problemach milicjanci łatwo łapią trop i idą nim bez większych komplikacji – skąd jednak mają być te komplikacje, skoro praktycznie cały gang to jakieś lebiegi: organizatorzy złodziejskich grup zaliczają wpadkę podczas pijackiej burdy, a główni inicjatorzy akcji są pozbawieni charyzmy i trzęsą się jak galareta na samą myśl o możliwości niepowodzenia; jedynie główny szef jest bezwzględny i nie traci zimnej krwi. Ale może to dobrze? Samego tekstu są tu 152 strony, w większości są to dialogi, więc książkę czyta się tak, jakby odkręciło się kran z wodą – bez żadnego wysiłku łyknąłem ją w jeden wieczór i krzywdy mi nie wyrządziła. Ale z drugiej strony – może zamiast czytać w tygodniu siedem takich książek jak „Gra bez ryzyka” sięgnąć po jedną, która nie przeleci przez głowę, ale coś po sobie pozostawi? Nie pierwszy raz przypomina mi się Philip Marlowe, który jest na siebie zły za to, że zmarnotrawił czas czytając jakieś badziewie zamiast „Braci Karamazow” – też jestem zły, bo Joseph Conrad niedługo zacznie na mnie krzyczeć, że o nim zapomniałem…

Udało mi się znaleźć tę książkę w dwóch dziennikach: w „Echu Krakowa” i w „Głosie Pomorza” – co najciekawsze, w obydwu przypadkach daty zgadzają się niemalże co do dnia, różnią się tylko latami: krakowska popołudniówka drukowała ją od 21 stycznia do 1 kwietnia 1978 roku, a pomorski dziennik od 22 stycznia do 9 kwietnia 1979 roku.