Kaczmarczyk Jan Andrzej – Gra bez ryzyka 42/2009

  • Autor:  Kaczmarczyk Jan Andrzej
  • Tytuł: Gra bez ryzyka
  • Wydawnictwo:KAW
  • Seria: Czerwona Okładka
  • Rok wydania: 1982
  • Recenzent: Wiesław Kot

LINK Recenzja Grażyny Głogowskiej

Przeczucie porucznika

Co tu dużo mówić. Jeżeli trawimy czas nad dokonaniami milicjantów, to pewnie dlatego, że oczekujemy w tej literaturze odrobiny szaleństwa. Niech to będzie genialny sierżant, który nagle objawił się w Pcimiu. Albo rzetelny kawałek z biurowego życia młodszych referentów. Albo takie zawijasy stylistyczne, na które nie wpadliby Stasiuk z Pilchem – nawet na potężnej bani. Jeżeli natkniemy się na takie zjawisko – lektura opłaciła się. Nie mamy krzywdy, że ceną było sczytanie dwustu stronic. Najgorzej jednak, gdy powieść milicyjna okazuje się pusta. Albo nie ma w niej nic poza – marną najczęściej – intrygą, albo jest w niej coś, tylko myśmy to prześlepili.


Taki właśnie przypadek trafił się piszącemu te słowa w trakcie lektury powieści Jana Andrzeja Kaczmarczyka „Gra bez ryzyka”. Ta tytułowa „gra” to przekręt samochodowy. Należy skraść w Warszawie dwadzieścia fiatów 125p a potem tak im poprzebijać numery i popodrabiać dokumenty, by można je było sprzedać na zwykłej samochodowej giełdzie. Zarobek wysoki i gwarantowany. Najsłabszym ogniwem planu byli – co w tej literaturze częste – podwykonawcy wywodzący się z warszawskiej Pragi. Ci wpadli pierwsi i wystarczyła drobna milicyjna prowokacja, a ich herszt – pseudonim „Rudy” – śpiewał wszystko z wyjątkiem nazwisk kumpli. Nie szkodzi – władza i tak szybko ich namierzyła. Z wierchuszką spisku szło jednak jak po grudzie. „Minął przeszło miesiąc – czytamy – a dochodzenie prowadzone przez Górskiego i Stępnia niewiele się posunęło. Na szczęście kradzieże już się nie powtarzały, dzięki czemu nacisk przełożonych na szybsze rozwikłanie zagadki nieco zelżał”. Przyszedł więc czas na śledczego ping-ponga. Raz górą złodzieje, raz milicja. Narracja prowadzona jest sprawiedliwie – raz z punktu widzenia władzy ludowej, raz ze strony złodziei. I tak autor zapędził się grubo powyżej stu stronic. Wyglądało na to, że gdyby nie szczególne zbiegi okoliczności, to kradzież fiatów w śródmieściu Warszawy byłaby złotym i bezpiecznym interesem. Na szczęście złodziejom zaczynały puszczać nerwy. Najbardziej idiotycznie wkopał się ten, który jadąc kradzionym fiatem zląkł się zwykłej kontroli drogowej. A numery miał fachowo przebite i dokumenty podrobione mistrzowsko. A tu – w ułamku sekundy zdecydował się pryskać na zgubę własną i kolegów. Zjeżdżając ślimakiem z mostu Poniatowskiego na Wisłostradę przebił balustradę i spłonął w rozbitym doszczętnie wozie. Zostawił jednak po sobie tyle, że milicja już chwyciła trop i nie pozwalała się z niego z niego zepchnąć. Cała jej operacyjna czujność jednak na niewiele by się zdała – choć autor zapewnia, że wręcz przeciwnie – gdyby główny autor przekrętu nie zgłosił się do milicji sam koncertowo sypiąc kolegów. I psując lekturę fanom literatury w kolorze blue. No, bo jednak czytają po to, by milicja ścigała kawał przestępcy a nie znerwicowanego chłystka. W dodatku jeden z tropiących poruczników był najbliżej ściganego wtedy, gdy miał „przeczucie” o jego winie. A że funkcjonariusz ludowej milicji nie powinien się kierować czymś tak podejrzanym w świetle marksizmu/leninizmu jak „przeczucie” – odstąpił od czynności służbowych już na stronie 73. Dzięki temu było o czym pisać do strony 154.
Tą drogą uzyskujemy też nieco istotnych informacji o epoce. Dowiadujemy się, że na Zachód bardzo łatwo się wydostać kanałem tureckim. Wykupuje się niewinną wycieczkę do Bułgarii z opcją na zwiedzanie Turcji, w której zostaje się już na stałe. Przy tym zostajemy poinformowani, że aby urządzić się tam na stałe, wystarczy mieć pięć do siedmiu tysięcy dolarów. Dowiadujemy się też, że na ukazanie się ogłoszenia w prasie stołecznej trzeba było czekać co najmniej miesiąc.
Jedyny smaczek językowy, jaki udało się uzyskać to zastosowane przez autora dwukrotnie – pewnie ulubione – stwierdzenie „przepadli niczym kamień w wodzie”. Kiks jest oczywisty. Polski frazeologizm brzmi: „przepadli – kamień w wodę”. „Kamień w wodzie” świadczy, że autorowi Kaczmarczykowi coś tam świtało, choć nie bardzo wiedział, co.
Autor niniejszych rozważań poczytawszy kryminał do poduszki lubi w jego klimacie pozostawać jeszcze moment przed snem. Tak pragnął i tym razem. Niestety, książeczka wydała mu się tak jałowa, że nie wywoływała przed oczy żadnych obrazów. Po prostu „kamień w wodzie”.