- Autor: Jarosiński Roman
- Tytuł: Laotańska obrączka
- Wydawnictwo: Wielki Sen
- Seria: Seria z Warszawą
- Rok wydania: 2017
- Recenzent: Mariusz Młyński
Do lewej ręki bierzemy „Laotańską obrączkę” Romana Jarosińskiego, do prawej „W matni” Gertrudy R. Sławek i zaczynamy zabawę „Znajdź dziesięć różnic” – i nie chodzi o przecinki czy składnię zdań; chodzi o to, jak z prostego i przaśnego kryminałka zrobić „labiryntowego” straszaka.
„Laotańska obrączka” to typowy gazetowiec – treść jest prosta jak instrukcja obsługi skakanki, a tekst jest tak ułożony, żeby pasował do kolumny w „Trybunie Robotniczej” między 30 września a 17 listopada 1983 roku czyli żeby żaden odcinek nie kończył się urwanym zdaniem. Mamy więc Ewę Piątecką, która ma 19 lat, chłopaka Jacka, stres przed egzaminami na studia i marzenia o wyrwaniu się z Płocka w szeroki świat. Ewa dostaje się na studia, Jacek również, ale dziewczyna błyskawicznie zachłystuje się Warszawą; kończy się to tym, że zostaje zgwałcona i zamordowana, a po dwóch tygodniach jej zwłoki zostają znalezione w studni na okolicznych działkach. Zaczyna się więc śledztwo: milicjanci dowiadują się, że Piątecka przyjechała na działki zielonym datsunem skradzionym doktorowi Zdzisławowi Lewickiemu. Kluczowa dla sprawy okazuje się złota, laotańska obrączka, którą mordercy skradli dziewczynie.
Morał tej prościutkiej historii jest więc oczywisty i głęboko dydaktyczny: strzeżcie się, dziewczyny z prowincji, przed pokusami wielkiego świata, bo nie jest on tak piękny, jak się wam wydaje. I zginęłaby ta opowiastka w przepastnych rocznikach „Trybuny Robotniczej”, gdyby nie… no, właśnie, kto? Trzy lata po jej druku została bowiem wskrzeszona Gertruda R. Sławek – czyli spółka pisarska wspomnianego Romana Jarosińskiego z bliżej mi nie znanym Jerzym Bojarskim. I ta właśnie Gertruda R. Sławek napisała książkę „W matni” w której zachowała główną treść „Laotańskiej obrączki”, ale trochę ją dostosowała do akcji dziejącej się osiem lat później: Ewa Piątecka nie urodziła się w 1959 tylko w 1967 roku, a datsun doktora ma numer rejestracyjny już trzyliterowy; sam doktor nie nazywa się już Lewicki tylko Majewski. Ale najciekawsze jest to, że „autorka” w tę pouczającą historię wplotła dość infantylny i wręcz prymitywny wątek szpiegowski: ni z tego, ni z owego pojawia się Służba Bezpieczeństwa, która stwierdza, że od dwóch miesięcy nie pojawia się w pracy pewien informatyk. Jego zakład produkuje soczewki i szkła optyczne na potrzeby wojska – i z tego zakładu na dwa miesiące znika pracownik, a dyrekcja mówi: oj tam, oj tam, on pracuje na pół etatu, więc i tak nie ma go w pracy co dzień. Wkrótce zostają znalezione zwłoki informatyka, a w jego szafie dokumenty z nadrukiem „ściśle tajne” – i to też nikogo nie dziwi, choć, moim zdaniem, jest to podstawa do kilku postępowań dyscyplinarnych. A im bliżej końca, tym głupiej – bezradnych, nie mogących wyjaśnić dochodzenia milicjantów wspiera zza grobu sam informatyk: w pośmiertnym liście wyjaśnia on, że inspiracja całej sprawy przyszła… skąd? No, jak to skąd? Skoro książka „W matni” została wydana w serii „Labirynt”, to skąd mogła przyjść inspiracja?
I w ten sposób wykazałem, że każdą książkę można przerobić na propagandowy koszmarek: banalna powieść przestrzegająca młode dziewczyny stała się banalną powieścią ostrzegającą przed współpracą z obcym wywiadem. Wykazałem też, że poświęcony na obydwie książki czas został bezpowrotnie stracony; inni czytelnicy mogą je sobie z czystym sumieniem odpuścić.