- Autor: Wołowski Jacek
- Tytuł: Oset pleni się w mroku
- Wydawnictwo: Wydawnictwo CM
- Seria: Najlepsze Kryminały PRL (Lata 60)
- Rok wydania: 2017
- Recenzent: Tomasz Lada
LINK Recenzja Roberta Żebrowskiego
Czyta się to świetnie. Zawrotne tempo, zwroty akcji, trup ściele się gęsto. Jednak – chociaż już pojawiają się sygnały, że coś tu jest od czapy – z wysokiej klasy tekstem mamy do czynienia tylko w pierwszej części. Później, choć akcja wciąż pędzi z prędkością rozpędzonej warszawy, jeszcze w pierwotnej wersji – fastback, coraz bardziej widoczny jest brak fabularnej logiki.
Pojawiają się całe oddziały podejrzanych, milicjanci odbijają się od ściany do ściany, wszyscy podejmują kompletnie odklejone, nieprawdopodobne pod każdym względem, decyzje. Dramaturgiczna szachownica zaczyna przypominać szpital psychiatryczny i chwilami można odnieść, że Jacek Wołowski pisał „Oset pleni się w mroku” jako kampową parodię kryminału, albo – być może po wpływem alku – stracił kontrolę nad fabułą. No, może nie do końca. Widać, że miał w sobie głęboko zakorzeniony oportunizm. Jego milicjanci są do bólu dzielni, szlachetni i oddani służbie. Do tego stopnia, że na jej ołtarzu poświęcają życie osobiste. Jednak nawet ten psychologiczny landszaft jest niespójny. Przede wszystkim autor zmienia wciąż ich portrety. Zamiast podkręcać sceny, nagina postacie. Parafrazując słynne powiedzenie: Jeśli bohaterowie nie pasują do fabuły, tym gorzej dla bohaterów. Pewnie dlatego jego milicjanci przypominają mentalnych przebierańców. Raz są bardzo ludzkimi, niewolnymi od słabostek, przefajnymi kolesiami, a dwie sceny później perfekcyjnymi maszynami śledczymi; walcami miażdżącymi trąd toczący naszą ojczyznę – przestępczość. Oczywiście są za nią odpowiedzialne osoby określonej proweniencji – właściciele prywatnych biznesów, różni prezesi, inżynierowie i kombinatorzy bez stałego zatrudnienia. Ludzie chciwi, chcący pławić się w pieniądzach. Za wszelką cenę.
Jednak choć logika wycina tu coraz bardziej karkołomne hołupce, nie ma to wpływu na przyjemność czytania. Trudno się od tej powieści oderwać. Ale okazuje się, że to dopiero przedsmak emocji. |
Finał „Ostu…” to gomułkowski eskapizm w pełnej krasie. Przedsmak tego, co za kilkanaście lat będzie wyczyniał porucznik Borewicz. Już pal diabli pędzące samochody – one biorą ostro zakręty przez całą powieść, ale teraz pojawiają się gwałtownie zatrzymywane, wypełnione pasażerami międzynarodowe pociągi, latające nad samą ziemią helikoptery, no i oczywiście broń palna. Funkcjonariusze biegają, skaczą i fruwają by schwytać przebiegłych – aż dziw, że tak bardzo – złoczyńców. Pojawia się też krew.
Oczywiście rezultat tej bitwy dobra ze złem nie jest zaskoczeniem. Gorzej, że Wołowski pozwala sobie na puentę. To już oportunizm top–level. I zbyt wyraźny szantaż emocjonalny. Bez tej czołobitności wobec stróżów porządku powieść byłaby lepsza. No, ale może Wołowski miał jakieś mandaty do zapłacenia. W tym przypadku to całowanie tyłków naszych dzielnych milicjantów jest bardziej zrozumiałe.