Wołowski Jacek – Kryptonim „Proszek do prania” 66/2025

  • Autor: Wołowski Jacek
  • Tytuł: Kryptonim „Proszek do prania”
  • Wydawnictwo: Iskry, CM
  • Seria: Klub Srebrnego Klucza, Najlepsze kryminały PRL
  • Podseria: Lata 50
  • Rok wydania: 2017
  • Nakład: nieznany
  • Recenzent: Tomasz Lada

LINK Recenzja Roberta Żebrowskiego

Ależ to jest napisane. Surowy, pozbawiony ozdobników i nadwyżki przymiotników, lapidarny język nadaje tej powieści klimat chłodnej relacji. Żadnych westchnień, krzyków i tym podobnych emocjonalnych wykwitów. Na dodatek wszystko w czasie teraźniejszym. Autor/słowa jest/są naszym obiektywem, przez który przyglądamy się intrydze. Widać, że Jacek Wołowski, a tak naprawdę Stanisław Sachnowski (1905–1978), były powstaniec warszawski, był wziętym dziennikarzem i reportażystą. Litery stawiał po mistrzowsku.

Ale nie tylko opanowanie słowa i nowoczesna, wręcz futurystyczna, narracja są zaskakujące w tej wydanej ponad sześćdziesiąt pięć lat temu powieści.
Oczywiście tym, co pierwsze przychodzi do głowy są narkotyki. Rozumiem, że ich konsumpcja nie była wówczas nad Wisłą powszechna, ale istniał rynek – podaż i popyt – na tego typu środki. Rynek na tyle istotny w ówczesnej rzeczywistości, że poświęcali mu swoją uwagę twórcy rozrywki.

Kolejnym zaskoczeniem jest w ogóle obraz ówczesnej Polski. Nie ma nic wspólnego z PRL–owską propagandą przedstawiającą nasz kraj niczym wiosenną kwietną łąkę, ale jest też bardzo daleki od współczesnych narracji o rzeczywistości rozpiętej pomiędzy brutalną władzą a bohaterską ludnością walczącą o wolność i demokrację.

Rozumiem, że wydający oficjalnie w tamtym czasie nie mógł pisać o totalitaryzmie i opozycji, ale sposób pokazania Polski przed Wołowskiego jest absolutnie obrazoburczy. Widzimy kraj i ludzi żywcem wzięte ze słynnego „Sin City” Franka Millera. Mroczne, ciemne, wciąż jeszcze bardzo zrujnowane miasta i ponure, skłonne nie tylko do łamania prawa, ale po prostu przemocy jednostki. A wszystkim tym rządzi nasz mały „Deep State” – kasta urzędnicza silnie zblatowana z tzw. elitami. Oczywiście, zgodnie z ówczesną linią partii robotniczej, te elity to głównie biznes, czy jak się wtedy mówiło prywaciarze. Ale nie tylko. Są jeszcze lekarze, prawnicy, pracownicy naukowi i tzw. intelektualiści. To subkultura wzajemnych powiązań. Co ciekawe bardziej towarzyskich, niż finansowych.

No i skoro mamy kryminał, na dodatek naprawdę bardzo wciągający, to musi być jeszcze milicja. Pod piórem Wołowskiego jawi się nam ona jako dość nieudolna, za to konsekwentna i uparta organizacja; walec a nie odział wysportowanych geniuszy.

Milicjanci są tu kompletnie pozbawieni seksapilu porucznika Borewicza albo kapitana Żbika. Co prawda czasem ganiają z bronią, ale nie są to eleganckie zmysłowe gadżety, a kawał żelastwa, środek przymusu, czasem niezbędny by poradzić sobie z przeciwnikiem. Gliniarze u Wołowskiego to woły robocze a nie rącze konie aparatu sprawiedliwości. Śledztwo też nie jest tu eskapistyczną przygodą skłonnych do ekstrawagancji entuzjastów przygód w mundurach, a żmudną, nieprzyjemną robotą, bliższą działaniom babrzących się w mentalnym szlamie kanalarzy lub urzędników zakładów pogrzebowych niż kolejnych wcieleń Bonda/Marlowe’a/Poirota czy Sherlocka Holmesa.

„Kryptonim <Proszek do prania>” tonie w szarościach. Jest bardzo nieefektowny. Nie ma tu wyrazistych, budzących sympatię bądź odrazę, bohaterów ani typowych dla literatury/kina sensacyjnego zagrań dramaturgicznych w stylu kulminacji, twistów czy nawet prostych cliffhangerów – rzeczy, których dziś uczą na kursach kreatywnego pisania wmawiając frajerom płacącym za marzenia o karierze literackiej, że są nieodzownym elementem dzieła. Ale chyba właśnie to, świat tonący w mroku, nieciekawi ludzie i banalność zła, nadaje powieści Wołowskiego wiarygodności. Natomiast dziennikarska – dziennikarska, a nie mediaworkerska, umiejętność pisania tekstów, a nie tworzenia kontentu – rzetelność słowa sprawia, że trudno się od tej powieści oderwać. No i wyjść z osłupienia, że ponad sześćdziesiąt pięć lat temu pisano nowocześniej niż dzisiaj.