- Autor: Wojt Albert
- Tytul: Droga bez powrotu
- Wydawnictwo: MON
- Seria: Labirynt
- Rok wydania: 1985
- Naklad: 200000
- Recenzent: Grzegorz Cielecki
LINK Recenzja Bartosza Kaliskiego
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego
Obcisły sweterek pani Wandy albo o wyższości czystej na whisky
Do lektury powieści Alberta Wojta „Droga bez powrotu” zabierałem się jak pies do jeża, a do recenzji tegoż dzieła z jeszcze większymi oporami. No, ale jak mus, to mus. Prawdziwy miłośnik kryminałów milicyjnych nie ma innego wyjścia. Jak już się weszło na tę drogę, to jest to droga bez powrotu.
Spójrzmy tylko do losowo wybraną recenzję Klubowicza Mariusza Młyńskiego. Zwykle podsumowuje on swoje teksty sentencją, że dana książka nie była warta lektury i szkoła było na nią czasu. W wypadku książek Wojta tak jest chyba bez wyjątku u tego recenzenta. A jednak uparcie czyta dalej. Oczywiście, podobnie jak Klubowicz Mariusz, nie miałem nigdy wątpliwości,że Wojt to autor trzecioligowy, a w swych najlepszych chwilach wzbija się na wyżyny drugoligowości. I tu można wspomnieć „Kuzyneczki”, czy nawet „Prawdziwego mężczyznę”. Natomiast grupa tytułów publikowanych w serii Labirynt to już wielki mozół lektury. Głównie za sprawą jałowości i nijakości fabuł i nadreprezentacji tłumów postaci epizodycznych, czy nawet oficerów śledczych i speców z kontrwywiadu. Może książki te nie miały żadnej dyscypliny redakcyjnej i Wojt dawał upust swojemu niepotrzebnemu narracyjnemu rozmachowi? Trudno powiedzieć. Zastanawiałem się też, dlaczego Wojt częściej publikował w Labiryncie, niż Kluczyku czy KAWie, gdzie wszak wyszły jego nieco lepsze tytuły. Myślę, że mógł tu działać czynnik ekonomiczny, gdyż późny Labirynt gwarantował niebotyczne nakłady. Na przykład „Droga bez powrotu” miała aż 200 000 egz. nakładu. Niestety wydawnictwo MON korzystało z fatalnej jakości papieru. Po latach druk szarzeje i blaknie do tego stopnia, że niektóre strony stają się prawie nieczytelne. Ponadto niektóre egzemplarze były fatalnie składane, tak że druk bywa za bardzo oddalony od środka stronicy, za to nie mieści się po stronie zewnętrznej i po prostu niektóre wyrazy są niemal ucięte. Czyżby pijany drukarz?
Jak szanowny Czytelnik widzi, cały czas zwlekam z przejściem do właściwej recenzji, oddalam ten skok na głęboką wodę, ale wiem że jestem bez wyjścia, bo już znalazłem się na drodze bez powrotu. Wspomnę jeszcze tylko, że mój egzemplarz „Drogi bez powrotu” pozyskałem gratis na rynku w Białobrzegach. Stała tam mianowicie przeszklona skrzynka na drewnianej nóżce, gdzie można było pobrać lub zostawić książkę. Pośród kilku starych podręczników oraz lektur szkolnych było też dzieło Alberta Wojta. Trafił pod strzechy i to z całą pewnością duży sukces. Nadal jest czytany (na przykład ja czytam). Na stronie tytułowej znajdował się stempel „Książkodzielnia Koalicja Młodych”. Jakże urokliwie. Zdobyczny egzemplarz był poszarpany na brzegach w charakterystyczny sposób, jakby wcześniej czytał do nie tylko człowiek, ale również jakiś spragniony lektury pies. A zatem chlup.
Akcja powieści rozpoczyna się w więzieniu, gdzie dochodzi do buntu i ucieczki grupy osadzonych. Kielecki, Zaliwski i Jóżwiak znikają gdzieś w głębi kraju, ale wiemy że usłyszymy o nich niebawem, gdy tylko autor przenosi akcję do Zakładów Elektronicznych, gdzie trwa czystka kadrowa. Poznajemy kolejną grupę postaci – Demski, Trydecki, Walendowski, Gąsiorowski, Grzebieniowski, Pawlak. Wszystkie te postacie są niczym pionki warcabowe. Trudno odróżnić jedną od drugiej. Wojt bowiem w ogóle nie zajmuje się nawet śladowym opisem bohaterów. Nie wiemy jak wyglądają, nie posiadają żadnych cech. Dodając do tego tradycyjne przeładowanie liczebne, zaczynamy się zżymać i irytować. Trzeba czytać sposobem i skupiać się bardziej na strzępach relacji. A zatem kto z kim trzyma, kto leci w dół, kto dostaje kopa w górę itd. Słowem typowe rozgrywki kadrowe.
Kolejni bohaterowie „Drogi bez powrotu” to panowie, którzy pracowali wcześniej w Zakładach Elektronicznych, ale postanowili szukać szczęścia na Zachodzie. Nie udało im się to i wrócili na łono ojczyzny. Tu z oczywistych względów wzbudzili zainteresowanie kontrwywiadu w bezpośredniej osobie kapitana Jodeckiego. Wyczuwamy od razu możliwość wciśnięcia gdzieś wątku szpiegowskiego, który wszak stanowi wartość nadrzędną, immanentną, obowiązkową i niezbywalną dla serii Labirynt. Wojt jednak zupełnie nie ma serca do budowania intrygi w ogóle, a już do intrygi szpiegowskiej to wcale. Więc całe to szpiegowskie tło jest dęte i wrzucone tu jako wymóg, zupełnie na siłę. Powiedzieć, że wypadło to gorzej nawet niż „W matni” Gertrudy R. Sławek, to nic nie powiedzieć.
Mniej więcej na setnej stronie rozpoczyna się właściwa akcja książki, gdy wkracza porucznik Michał Mazurek i jego podwładny chorąży Pozorski. Tych milicjantów znamy z wielu powieści Alberta Wojta i jest to jakiś promyk słońca w szarej magmie, liczącego ponad 300 stron utworu. Oto nastąpił włam do magazynu Zakładów Elektronicznych, skąd skradziono…stop wolframowy oraz drut żarnikowy. Ponoć można było odzyskać z nich srebro i złoto. Nic więcej się na ten temat nie dowiadujemy. Wojt usiłuje tu być Anną Kłodzińską, ale daleko mu do tej mistrzyni gatunku.
Tymczasem dygnitarze z zakładu udają się na polowanie i wydarzenie to zajmuje spore partie książki, a w nagonce uczestniczy także sam prokurator Mikulski, który nie wraca z lasu. Ktoś zastrzelił biedaka. Śledztwo rozłazi się w kilku kierunkach, jak i cała struktura fabularna powieści. Brniemy jednak do końca.
Albert Wojt jest piewcą Żoliborza, zapewne sam mieszkał w tej dzielnicy i mamy kilka napomknień o Placu Inwalidów czy Alei Wojska Polskiego. Ale trafiamy też na Saska Kępę, Ząbkowską, Wileńską, Świętokrzyską. A zatem rzuca nas po całym mieście.
Jeżeli coś bardziej interesującego możemy znaleźć w tym Wojcie, to drobiazgi dialogowe. Fragment przesłuchania: „-Przepraszam za to pytanie, ale czy ostatnimi czasy pozostawała z nim pani w bliższych stosunkach? – Nawet w bardzo bliskich. – Na bladej twarzy Wandy wykwitł nikły rumieniec. – Często się widywaliście? – Codziennie”.
Wypowiedź pani Wandy nawiązującą do powyższego spotykamy spory kawał powieści wcześniej, kiedy kobieta obawia się, że sweterek może ulec uszkodzeniu: „Wanda przylgnęła do Adama całym ciałem i pocałował go w usta. Żarliwie odwzajemnił pocałunek, a moment później wsunął ręce pod obcisły sweterek. – Poczekaj! – odepchnęła go lekko. – Wolę sama się rozebrać.” Widzimy, że pani Wanda była kobietą o wysokiej intensywności. Mamy tu jeszcze inną postać damską zapewne o dość zbliżonym temperamencie. Chodzi o pewną rolniczkę, Agatę Paniową: „- Dwóch mężów pochowała, a dalej krzepka, że niejedna młodsza by pozazdrościła. Ma z pięć hektarów gospodarki i tylko patrzy, żeby jakiegoś chłopa przygruchać”.
No i jeszcze drobiazgi alkoholowe, bez których kryminał milicyjny obyć się nie może, a w każdym razie nie powinien: „- Napijesz się whisky czy koniaku? – Prawdę powiedziawszy wolałbym czystą”. Czyż nie jest to wysoce patriotyczny gest? Dla równowagi na spotkaniu wierchuszki z zakładów: „Zdecydował się w whisky. Wyciągnął kanciastą butelkę i napełnił po brzegi trzy angielki. – Zdrowie! – Zachęcającym gestem podniósł szklaneczkę. – Oby nam się! – Jednym haustem opróżnili trzy angielki, jak gdyby to była czysta wódka”. Tu warto nadmienić, że pojemność angielki wynosi 160 ml, a zatem jest to nad wyraz duży haust. Porównywalny z lekturą „Drogi bez powrotu”.