Wojt Albert – Droga bez powrotu 66/2008

  • Autor: Wojt Albert
  • Tytul: Droga bez powrotu
  • Wydawnictwo: MON
  • Seria: Labirynt
  • Rok wydania: 1985
  • Naklad: 200000
  • Recenzent: Bartosz Kaliski

Śmierć prokuratora, czyli kryminał myśliwski

Większość bohaterów tej powieści to byli lub czynni myśliwi, a dwaj tracą życie za sprawą broni myśliwskiej w lesie. Fabuła zaczyna się jednak nietypowo i ciekawie – od sceny buntu w więzieniu i ucieczki z niego trzech kryminalistów (ucieczka jest częściowo udana – jeden więzień wraca za kratki na dokończenie kary).

Autor sugeruje nam, że ten udany bunt miał miejsce w czasie pierwszej Solidarności; właściwa akcja dzieje się jakiś czas później, po którejś z amnestii lat 80. (wchodzą w grę dwie – ta z 1983 lub 1984 roku). Bohaterami książki są członkowie kadry kierowniczej Zakładów Elektronicznych w Warszawie. Tło wydarzeń jest zaledwie zarysowane – sprawy najnowszej historii Polski nie są bowiem przedmiotem opowieści, choć ma ona oczywiście pewien „jedynie słuszny” wydźwięk polityczno-propagandowy.
Już podczas pierwszej sceny z udziałem kierownictwa zakładów (Trepanowicza, Grzebieniowskiego, Demskiego, Pawlaka i dyrektora naczelnego Walendowskiego) wiemy, że mamy do czynienia z przestępcami w białych kołnierzykach, który coś ukrywają. Podejmują bowiem próbę pozyskania przychylności młodego prokuratora Mikulskiego wciągając go do kółka myśliwskiego. Udaje się to nadzwyczaj łatwo. Poznajemy przy tym styl życia kadr gospodarczych późnego PRL (polowania, gra w karty, imprezy alkoholowe w willach podmiejskich, a nawet picie w miejscu pracy). Tymczasem wspomniani byli więźniowie (Zaliwski, Kielecki i Jóźwiak) włamują się do magazynu Zakładów Elektronicznych. Liczyli na złoto i srebro, lecz znaleźli tylko bezużyteczny drut wolframowy. Cenniejsze metale już ktoś ukradł. Polityczny wątek wprowadzają postaci Szeleźniaka i Trychnera, byłych działaczy związkowych (czyli Solidarności, choć nazwa ta jako wyklęta w ogóle tu nie pada).
Pierwszy został wsadzony„za politykę” za kratki przez Mikulskiego, a drugi z powodów politycznych wyemigrował do Francji, gdzie przez dwa lata biedował przeklinając Zachód. Nie wrócił przy tym czysty, albowiem – nietrudno się domyślić – wpadł tam w sieć tajnych służb, co mieć będzie dalsze smutne konsekwencje. Zarówno Szeleźniak jak i Trychner byli niegdyś członkami tego samego koła myśliwskiego co dyrektorzy zakładów, co stanowi osobliwy i nieprzypadkowy rys na ich wizerunku, jakby odbierający wiarygodność ich zaangażowaniu w czasach Solidarności.
Motorem fabuły jest nie tyle włamanie, co śmierć prokuratora na polowaniu, która stawia na nogi Służbę Bezpieczeństwa. Czytelnik nabiera przekonania, że odpowiada za to zabójstwo jeden ze złodziei, mający osobiste porachunki z tym stróżem porządku, choć winnym wydawać się może także Szeleźniak. Jest zaś zupełnie inaczej.
Sprawę włamania do fabryki prowadzi porucznik MO Michał Mazurek, lecz śmiercią prokuratora zajmuje się już kapitan SB Jodecki, po ojcowsku zresztą doradzający swemu młodszemu rangą koledze. Śledztwo w sprawie kradzieży z magazynu zajmuje znaczną część powieści i pozwala ją nazwać milicyjną.
Ustalenie sprawców przychodzi Mazurkowi bardzo łatwo – jest wszak znawcą warszawskiego półświatka i zakamarków warszawskiej Pragi Północ. A półświatek to nietypowy, pełny miękkich przestępców, którzy sypią, rozpowiadają o przestępstwach kolegów, dają się nabrać na sztuczki śledczego i zastraszyć (np. groźbą ujawnienia nieukaranej kradzieży mleka sprzed sklepu!). Niezbyt to realistyczne. Realistyczny wydał mi się natomiast portret pasera Itydusa, dystyngowanego starszego pana w szlafroku i bamboszach, nieukrywającego swej profesji, a jednocześnie pewnego, że MO nic mu zrobić nie może. Rozwiązanie zagadki śmierci obu ofiar (Mikulskiego i Trychnera) podaje nam sam zabójca w ostatniej scenie, gdy otoczony przez MO i SB wyjawia wszystko jak na spowiedzi. Zdradzę tylko, że przerobienie strzelby śrótówki na kniejówkę ułatwiło sprawcy zabijanie i utrudniło jego szybkie wykrycie.
Główna teza powieści jest czytelna. Autor chce przekonać czytelnika, że przestępcy gospodarczy, pospolici i polityczni tworzą jedną gildię, powiązaną nićmi zależności i lojalności, że każdy kto kradnie, znajdzie się szybko w objęciach obcych służb (Kielecki jest przyszywanym krewnym Grzebieniowskiego, solidarnościowiec Szeleźniak próbował kiedyś dźgnąć poczciwego porucznika Mazurka nożem, Trychner zdradza Polskę biorąc franki od tajemniczego agenta Maurice’a). Warto zwrócić uwagę na podobieństwo mieszkań Szeleźniaka, „notorycznego pasożyta i kryminalisty” Klusika z ul. Gwiaździstej oraz przestępcy Bobika z ul. Ząbkowskiej: wszyscy trzej gnieżdżą się w mrocznych suterenach. Ogólnie jednak rzecz biorąc „polityczni” wypadają mniej ciekawie i mniej barwnie od „pospolitych”. Nie trzeba dodawać, że autor abstrahuje od idei, w imię których działali Szeleźniak i jego towarzysze. Ich działalność opozycyjna jest przedstawiona jako swego rodzaju zabawa, niepoważna, ale brzemienna w skutkach, bo prowadząca do najcięższych przestępstw. Nie warto jej podejmować, albowiem jak pouczył Szeleźniaka Mazurek w ostatnich słowach powieści, „Z tej drogi naprawdę już nie ma powrotu”.