- Autor: Gortat Grzegorz
- Tytuł: Słowik moskiewski
- Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
- Rok wydania: 2008
- Recenzent: Iza Desperak
Ostrzegam czytelnika…
przed nierozważną lekturę utworu Grzegorza Gortata „Słowik moskiewski”, opatrzonej przez wydawcę podtytułem „dowcipna i frapująca podróż do czasów socjalistycznej Warszawy”. Okładka trochę w czerwieniach, a trochę w sepii przestawia niewyraźną parę w tunelu oraz siep i młot wpisane w pięcioramienną gwiazdę. Utwór jest wyrazem znajomości rynku autora i / lub wydawnictwa i próbą zrobienia kasy na PRL- nostalgii. Nostalgik znajdzie tu wszystko to za czym tęskni – tytuły z ówczesnych gazet, ogłoszenia prasowe i opisy wychodków gdzie papier toaletowy zastępują pocięte gazety na gwoździu. Spotka też postacie znane z podręczników historii oraz starych kronik filmowych.I tu zaczyna się lista braków i błędów tego „dzieła”. Główny bohater spotyka premiera Cyrankiewicza, jego żonę, towarzysza Wiesława, Marylin Monroe, Leopolda Tyrmanda, Lee Oswalda , Bruce’a Lee oraz młodziutkiego Adama Michnika. Próba upchnięcia tylu postaci w jednej fabule przerosła autora, na fabułę już mu pomysłu nie starczyło. Postacie mnożą się i rozpychają na kartach ksiązki, spychając bieg akcji na plan dalszy.
Akcja teoretycznie ma być sensacyjna. Oto amerykański polonijny dziennikarz dorabiający czasem śledzeniem niewiernych małżonków przybywa do Warszawy i natyka się na zagadkę kryminalną, którą tylko on może rozwiązać. Bohater, Al Niczyj, przypominać ma Sama Spade’a i Chandlerowskiego Marlowa, „słowik moskiewski” bezpośrednio nawiązuje do maltańskiego sokoła, co autor podaje nam zresztą na tacy. Zagadka to tajemnicze zaginięcie radzieckiej artystki oraz makabryczne odkrycie trzech obciętych głów ze tajemniczymi zwitkami w zębach. Zaczyna się nieźle, niestety, autorowi mimo prób stylizacji nie wychodzi podszywanie się pod pisarza kryminalnego czy sensacyjnego. Całość trudno doczytać do końca, uczyniłam to z bólem i wyłącznie w celach badawczych. Być może autor po prostu nie umie pisać, być może jego pomysły na zagadkę są trochę zbyt przegięte. Na udany pastisz programu grupy Monty Pythona książka też nie wygląda. Autor żongluje pomysłami z obszaru historii alternatywnej, Marylin Monroe bynajmniej nie popełniła tu samobójstwa, i w Warszawie odśpiewuje pamiętne happy birthday to you, Mister President… Wokół roi się od podwójnych agentów, a hipnoza i programowanie zachowań są ich chlebem powszednim, co sugeruje czerpanie z jeszcze innego gatunku. Gdyby autor próbował dostarczyć nam pastiszu jednego tylko rodzaju prozy, może by coś z tego wyszło. Natłok gatunków, które nieudolnie podrabia, nadmiar pomysłów, wątków i postaci zabijają cały pomysł i czynią dzieło ładnie wydaną cegłą. Jedyne, co autorowi się udało to cytaty z rzeczywistości PRL-u, jednak jak się za nimi stęsknicie udajcie się do najbliższej biblioteki i wypożyczcie zszywkę Trybuny Ludu z lat 60 – tych zamiast nabijać kabzę wydawcy i zgrzytać zębami. Dodatkowo bolesne dla mnie że autor, którego „nazwisko wymieniane jest obok tuzów ni tylko polskiej literatury” jak głosi notatka na tylnej stronie okładki, pochodzi z mojego miasta. Mieszka jednak w Warszawie, być może jej mieszkańcy odnajdą tam swojskie smaczki z dziedziny jej pra – geografii.