- Autor: Kłodzińska Anna
- Tytuł: Jak śmierć jest cicha
- Wydawnictwo: Wydawnictwo Wielki Sen
- Seria: Seria z Warszawą
- Rok wydania: 2010
- Recenzent: Rafał Figiel
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego
LINK Recenzja Adama Sykuły
LINK Recenzja Piotra Kitrasiewicza
Angesztyftem tylko partacz.
„Jak śmierć jest cicha”, to moje pierwsze zetknięcie z twórczością Anny Kłodzińskiej – jednej ze sztandarowych autorek polskiej powieści milicyjnej. Książka ukazała się w tym roku nakładem wydawnictwa „Wielki Sen”, wcześniej była drukowana jedynie na łamach „Ilustrowanego Kuriera Polskiego” (w 1962r).
Początek powieści niestety jest wprost fatalny – dzięki wprowadzającemu nieco makabryczny nastrój prologowi (kradzież zwłok z kostnicy) nawet najbardziej ograniczony czytelnik już wkrótce domyśla się kto może być sprawcą tajemniczych strzałów padających na warszawskich dworcach kolejowych z pistoletu „Ceska Zbrojovka” (kaliber 7,62) a przynajmniej jakie są tegoż sprawcy motywy, co odbiera połowę przyjemności płynącej z lektury. W dalszym ciągu swego dzieła autorka popełnia prawie wszystkie kardynalne grzechy powieści milicyjnej. Po pierwsze: rozwiązanie kryminalnej zagadki przysparza nieco problemów jedynie wskutek niesamowitych zbiegów okoliczności oraz perfidii pewnego złodzieja, ponieważ milicja mylić się nie może, z natury jest wszechwiedząca i wszechobecna a nie zamyka wszystkich przestępców za jednym zamachem chyba tylko po to, żeby sprawić radość pisarce i czytelnikom. Po drugie: złodziejskie grube ryby okazują się w ostatecznej rozgrywce miernotami w porównaniu z ich przeciwnikiem – superbohaterem, kapitanem milicji, na którego widok drżą im kolana a broń sama wypada z rąk. Po trzecie: zwycięstwo oficera MO nie jest zwycięstwem inteligentnej jednostki, ta bowiem cóż znaczy wobec kolektywu, zatem za naszym Szczęsnym (tak nazywa się detektyw) stoi tak naprawdę cała machina śledcza posługująca się najnowocześniejszymi technikami pozwalającymi odczytać usunięty z broni numer seryjny, czy odtworzyć rysy twarzy z czaszki zmarłego za pomocą metody radzieckiego uczonego Gierasimowa. Wystarczy. Dzisiaj takie peany na cześć pracy i zalet milicji budzą jedynie uśmiech politowania. Czy wobec tego nic nie zostało, za co można by powieść Kłodzińskiej pochwalić i polecić do czytania? Coś jest. Oprócz wartkiej akcji ostało się dziwnym kaprysem historii to, co miało zginąć okryte hańbą i pogardą obywateli socjalistycznej ojczyzny: druga strona barykady – świat warszawskich kieszonkowców i włamywaczy, opisany tak barwnie, że aż chce się to ujrzeć na własne oczy. Mamy tu dwie zwalczające się wzajemnie bandy : „Hiszpana” z Annopola i „Kelnera” z centrum Pragi, których członkowie zdają się pochodzić jeszcze z przedwojennej warszawskiej elity świata przestępczego, jest fantastyczna restauracja „Pod Baranem” na Ochocie, z gatunku „witaj w krainie, gdzie obcy zginie”, przesiąknięta na wskroś wonią schabowego z kapustą (do wyboru zimne zakąski – pasztet, nóżki, schab, kiełbasa żywiecka) mamy dialogi w gwarze złodziejskiej, a na okrasę możemy dowiedzieć się, że angesztyftem czy rympałem to operuje jeno zwykły partacz, a nie porządny fachowiec, bo ten ostatni wchodzi do mieszkania które ma zamiar obrobić „na pasówkę angielską”. A propos – osobiście strasznie jestem ciekaw, co to są fekcjery i jak wygląda wytrych typu „goły grat”: sprzęt w dzisiejszej epoce zamków antywłamaniowych i przestępczości elektronicznej zapewne już nikomu do niczego niepotrzebny. Gdyby ktoś przypadkiem natknął się na „Allegro” – proszę dać znać.