- Autor: Edigey Jerzy
- Tytuł: Uparty milicjant
- Wydawnictwo: Głos Pracy, Wielki Sen
- Seria: gazetowiec, Seria z Warszawą
- Rok wydania: 1980, 2010
- Recenzent: Rafał Figiel
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego
LINK Recenzja Anny Lewandowskiej
LINK Recenzja Piotra Kitrasiewicza
Twardy bądź jak cegła
Powieść milicyjna to nie tylko Warszawa czy Gdańsk, niekoniecznie półświatek, szemrane interesy cinkciarzy, szpiedzy z Bonn, czy kobiety lekkiej proweniencji. Skoro Polska Ludowa, to trzeba czasem udać się także na prowincję, jeśli trzeba, to nawet głęboką. Oczywiście wiążą się z tym pewne ograniczenia fabuły w sferze kryminalnej.
Nie może być zatem mowy o wyrafinowanej zbrodni popełnionej za pomocą zatrutego koktajlu czy weneckiego sztyletu, nie spodziewajmy się również skomplikowanej kryminalnej intrygi, wymagającej zatrudnienia szarych komórek jeśli nie Herkulesa Poirot, to przynajmniej kapitana Szczęsnego. Co zatem zostaje? Ano, jak to na wsi bywa: ochlaj, cegła i niezbyt lotny, ale za to uparty milicjant. Ostatni wymieniony element jest jednocześnie tytułem „kryminału” Jerzego Edigeya, wydanego po raz pierwszy w formie książki w tym roku przez wydawnictwo „Wielki Sen”. Wcześniej powieść publikowana była jedynie na łamach „Głosu Pracy” w roku 1980. Lata osiemdziesiąte to „łabędzi śpiew” Ludowej Ojczyzny, stąd pewnie spora, jak na historię poświęconą pracy Milicji Obywatelskiej, ilość uwag krytycznych o tej instytucji. Akcja toczy się wokół sprawy zaginięcia niejakiego Adama Tupy, mieszkańca zagubionej w mazurskich lasach wioseczki o niezbyt polsko brzmiącej nazwie Weten. Tupa – miejscowy ochlapus, potrafiący jedynie zamieniać ojcowiznę na kolejne niezbędne mu do szczęścia promile, znika w mroźny świąteczny wieczór, kiedy to powodowany dawną nienawiścią oraz „stanem wskazującym” próbuje zakłócić wesele w rodzinie szwagra – Władysława Seklaka. Od tamtej pory nikt pijaczka nie widział, czym właściwie przejmuje się mało kto, łącznie z miejscowa milicją. Dopiero wskutek nalegań Józefa Tupy, brata Adama, rusza śledcza machina w osobie pewnego porucznika z Komendy Powiatowej MO w Kętrzynie. Ponieważ jednak poważne śledztwo zostaje podjęte dopiero pół roku po wspomnianych wydarzeniach, dotarcie do prawdy staje się rzeczą prawie niewykonalną: wszelkie ślady dawno zatarto a świadkowie już niewiele pamiętają, zresztą jak to na weselu – byli wypici. Błędy popełnione przez kolegów z wiejskiego posterunku nasz dzielny detektyw musi zatem nadrabiać przy pomocy połączonych sił MO, ORMO i wojska, tudzież z towarzyszeniem władzy radzieckiej, akcja toczy się bowiem na terenie przygranicznym i domniemywa się, że Tupa mógł w charakterze nieboszczyka popłynąć z prądem rzeki Łyny „na wschodnią stronę”. Porucznikowi, którego autor przedstawia początkowo pod pseudonimem „Kowalski” (później wychodzi na jaw jego prawdziwe nazwisko – Aleksiejczyk), przychodzi z pomocą postęp techniczny w postaci wykrywacza metalu, dzięki czemu po siedemnastu latach odnajdują się zwłoki Adama Tupy, co ułatwia postawienie zarzutów jego mordercom. Ponieważ mamy jednak dopiero epokę późnego Gierka, postęp nie umożliwia niestety jeszcze analizy DNA i mikrośladów, dlatego do rozwiązania kryminalnej zagadki przyczyniają się ostatecznie sprawdzone niejednokrotnie tradycyjne metody – „kiszenie” podejrzanych w areszcie i „napuszczanie” jednego na drugiego. Śledztwo zostaje zamknięte, winni ponoszą zasłużoną karę, a my oddychamy z ulgą, że milicja zdążyła złapać przestępców przed przedawnieniem się zbrodni i że cała ta smętna historia dobiegła wreszcie końca. Szczerze mówiąc – żeby przebrnąć przez siedemdziesiąt cztery (zaledwie!) strony „Upartego milicjanta” trzeba być twardym jak cegła, którą wyprawiono na tamten świat nieszczęsnego Tupę, zwłaszcza, że spora część tekstu to powtarzające się w kółko macieju zeznania świadków, co potrafi doprowadzić najbardziej cierpliwego czytelnika do białej gorączki. Polecam do czytania jedynie pasjonatom powieści milicyjnej.