- Autor: Edigey Jerzy
- Tytuł: Uparty milicjant
- Wydawnictwo: Głos Pracy, Wielki Sen
- Seria: Gazetowiec, Seria z Warszawą
- Rok wydania: 1980, 2010
- Recenzent: Grzegorz Cielecki
LINK Recenzja Anny Lewandowskiej
LINK Recenzja Rafała Figla
LINK Recenzja Piotra Kitrasiewicza
I gdyby nawet oddział ORMO-wców
Zarówno krótkie rozmiary, jak forma „Upartego milicjanta” wskazują na to, że Jerzy Egigey planował wydanie tego utworu jako kolejną „Ewę wzywającą 07”. Z niewiadomych powodów do tego nie doszło.
Historia biegnie w tonie reportażowo-sprawozdawczym, podobnie jak w „Szkielecie bez palców” (Ewa nr 3) i „Tajemnicy Starego kościółka” (Ewa nr 91) major Krzyżewski (tu noszący imię Adam, choć jak pieczołowicie wyliczył Klubowicz Wojciech Dymarek z Oddziału Bydgoszcz, Krzyżewski nosi kilka innych imion) relacjonuje kolejną ze znanych sobie spraw kryminalnych. Konstrukcja ”Upartego milicjanta” jest zresztą bardzo podobna do „Szkieletu bez palców”. W obu wypadach, w nie do końca jasnych okolicznościach, znika mężczyzna. W oby wypadach wszyscy podejrzewają morderstwo i wiadomo z grubsza w jakim kręgu osób znajduje się sprawca, tylko że na ciało jakoś nie można popaść.
Tym razem podczas kilkudniowego wesela w Kętrzyńskiem wcięło gdzieś niejakiego Adama Tupę, który wybił kilka szyb w domu weselnym, a następnie został pogoniony przez dwóch biesiadników, zniknął gdzieś na pastwisku i od tej pory nikt go nie widział. Przysłana po pewnym czasie pocztówka przez rzekomego Tupę, informująca, że ów miewa się dobrze, tylko wzmacnia podejrzenia. Bo gdzieżby tam Tupa pocztówki kiedykolwiek pisał. Nic nigdy do nikogo nie pisał i jeżeli kiedykolwiek po skończeniu ośmiu klas szkoły powszchnej trzymał w ręku długopis to tylko w przymusowych sprawach urzędowych. Tak więc, podobnie jak nie można było odnaleźć nigdzie Tupy Adama, tak i jego próbki pisma też nigdzie nie było do porównania. Dopiero jakimś cudem uchowany kwestionariusz w urzędzie gminy umożliwił potwierdzenie, że pocztwókę kto inny pisał.
W „Upartym milicjancie” skupiamy się przede wszystkim na tym co w tytule, czyli upartym prowadzeniu śledztwa przez pewnego porucznika, a potem przez pewnego kapitana. Trwa to kilkanaście lat, ale ten upór okazuje się kluczowy. Bo wydawać się może, że gdy przeszukanie koryta rzeki przy udziale milicji z kilku powiatów i nieprzelicznych oddziałów ORMO nie daje rezultatów, sprawa zostanie umorzona raz na zawsze. Po latach wraca do niej jednak i wspomniany kapitan i wpada na myśl, by przekopać spory kawal pola. Nie chce wierzyć, że poszukiwany Tupa wsiąkł gdzie w Kieleckiem, choć przecież mógł to zrobić, gdyż: „- Nie zapominajcie poruczniku, że to chłopak z Kieleckiego. Tam do dziś dnia większą wagę przywiązują do pokrewieństwa niż dowodu osobistego. Może całymi dniami mieszkać i pracować w jakiejś wsi u krewniaka i pies z kulawą nogą nie zainteresuje się jego papierami”.
Jerzy Edigey wszedł „Upartym milicjantem” w dukt kryminału plebejskiego i ale nie poszło mu tak dobrze jak mistrzowi tego podgatunku czyli Zygmuntowi Sztabie. Przeciętny poziom kwintala z areału wyciągał znacznie niższy. Nuży powtarzalność przesłuchań wciąż tych samych kilku obywateli wsi Weten oraz wyraźny brak dynamiki dramaturgicznej. Może na potrzeby samodzielnego wydania autor wprowadziłby nowe wątki, coś przebudował itd? Ciężko też zrozumieć dlaczego sprawa musiała się wlec tak długo. Widocznie milicjanci byli mniej błyskotliwi niż uparci. Dla zdeklarowanych fanów twórczości Edigeya.