- Autor: Wojt Albert
- Tytuł: Prawdziwy mężczyzna
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Klub Srebrnego Klucza
- Rok wydania: 1988
- Nakład: 100000
- Recenzent: Mariusz Młyński
LINK Recenzja Roberta Żebrowskiego
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego
Dobrze jest wiedzieć, że są na świecie rzeczy niezmienne – człowiek wie wtedy, że dostaje to, czego oczekuje i nie spotka go coś, czego się nie spodziewa. Tak jest z kryminałami Alberta Wojta – biorąc do ręki którykolwiek z nich nie czekamy na jakąś wielopiętrową intrygę, skomplikowane dywagacje czy sugestywne napięcie; ma być przaśnie i jest.
W „Prawdziwym mężczyźnie” są wszystkie elementy spotykane w książkach autora: bohaterowie są bardzo papierowi i jednoznaczni – kobiety są fałszywe, łatwe i wypacykowane, a mężczyźni są silni, lojalni, energiczni i po prostu męscy. Akcja z reguły dzieje się albo w jakimś obskurnym i meliniarskim otoczeniu albo między cwaniaczkami żerującymi na pospolitych złodziejaszkach; ciekawa jest też maniera autora – żaden z bohaterów nigdy nie przeklął tylko zmełł przekleństwo (zawsze w tych momentach przypomina mi się piosenka Edyty Geppert – „To twoje słynne gładkie „ł” / Jakbyś w dziąsłach mamałygę mełł”). Język jest prosty, chwilami wręcz prostacki, intryga jest wątła, a banalność tej intrygi często przesłonięta jest całym korowodem przewijających się postaci niczego do akcji nie wnoszących.
A sama intryga nie jest nawet taka zła: mamy oto Jerzego Sumińskiego, który wychodzi na wolność po trzech latach odsiadki i dość szybko wkręca się do szajki złodziei i przemytników ikon; w tej szajce są dwie kobiety, które łatwo i chętnie się przed nim rozbierają i dlatego książka nosi taki a nie inny tytuł. W tym samym czasie w Lasku Bielańskim milicjanci znajdują zwłoki emerytowanego milicjanta, kapitana Adama Borkowskiego; lokalny włamywacz twierdzi, że widział w nocy furgonetkę, którą przywieziono zadźgane ciało. Emerytowany major mówi, że przed dziesięcioma laty jeden z zamkniętych dzięki Borkowskiemu bandytów przysiągł mu zemstę. Milicjanci dowiadują się, że kapitan postanowił na własną rękę wyjaśnić pewną nierozwiązaną sprawę i w tym celu pojechał do Sopotu; właścicielka miejscowego pensjonatu twierdzi, że po miesiącu coś skłoniło go do powrotu do Warszawy.
Książka wygląda więc dość przyzwoicie i uważam nawet, że jest to jedna z lepszych powieści autora; akcja jest banalna, rozwiązanie dość szybko staje się oczywiste ale generalnie czyta się to bezboleśnie. Pisarz jest jednak niekonsekwentny: topografia Warszawy jest dość dokładna i precyzyjna ale Sopot potraktowany jest po macoszemu – akcja po prostu miała tam się tylko dziać i sceneria wcale nie odpowiada rzeczywistości. Całość jednak to typowy Albert Wojt – zawsze uważałem, że był to pisarz trzecioligowy bez szans na wejście do drugiej ligi, a nawet na baraże o awans; można więc tę książkę przełknąć w jeden wieczór ale przymusu nie ma.