- Autor: Zeydler-Zborowski Zygmunt
- Tytuł: Koty Leokadii Kościelnej
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Klub Srebrnego Klucza
- Rok wydania: 1975
- Nakład: 100000
- Recenzent: Mikołaj Kwaśniewski
Na warszawskiej Starówce ginie uduszona starsza pani, Leokadia Kościelna, dobrodziejka bezpańskich kotów i osoba żyjąca skromnie. W kręgu podejrzanych znajduje się trzech mężczyzn z półświatka, każdy ma motyw i okazję do dokonania zabójstwa. Każdy z nich jest też automatycznie podejrzany.
Jedną z cech powieści kryminalnej, w szczególności powieści milicyjnej, jest postać detektywa. Jest to zresztą oczywiste – ktoś musi wykryć zbrodnię i doprowadzić do wyjaśnienia zagadki. Detektywi są różni – od „mózgowców”, jak Sherlock Holmes przez eleganckich, spostrzegawczych, działających na własnych warunkach, jak Poirot po „ludzi z problemami”, którzy walczą także ze sobą, swoją przeszłością i własnymi słabościami. Archetypem tego ostatniego typu jest Philip Marlowe.
Również powieść milicyjna ma swoich bohaterów. Jednym z nich bez wątpienia jest major Stefan Downar, bohater powieści (liczba mnoga) Zygmunta Zeydler-Zborowskiego.
W „Kotach Leokadii Kościelnej” major Downar został ideałem.
Nie wiem, po co autorowi był taki superbohater. W zupełności wystarczyłby sprawnie działający śledczy (jak obecnie mówi młodzież: „spoko-gość”), korzystający ze swojej inteligencji („jarzący fakty”) i bezbłędnie („sztywniutko”) wiodący Czytelnika do rozwiązania. Dlaczego major Downar musi być do tego nieskazitelny? Być może taki był znak czasów. Powieść została wydana w 1975 r., w apogeum „propagandy sukcesu”. W tym samym czasie rodziła się postać nieposzlakowanego kapitana Żbika.
Otóż major Downar, oprócz bycia wszechstronnym oficerem śledczym jest także: zwolennikiem rekreacji na świeżym powietrzu (pojedzie na plażę, opali się – s. 72), miłośnikiem teatru („Już bardzo dawno nie był w teatrze.” – s. 72), uczynnym sąsiadem („Napije się pan ze mną herbatki? – spytał (…) starego listonosza. Nie czekając na odpowiedź poszedł po drugą szklankę i ustawił na stoliku chleb, dżem, ser i wędlinę – Proszę, niech się pan częstuje.” – s. 73), kocha zwierzęta (s. 227-228) i jest milicjantem budzącym podziw
u kolegi („Sarnecki uśmiechnął się. Musiał przyznać, że Stefan >>na medal<< rozpracowuje tego gościa” – s. 189), a zarazem wyrozumiałym dla podwładnych (sprawa sierżanta Kaczora – s. 198). Pisać, że przy tym wszystkim potrafi o kilka kroków przewidzieć rozwój wypadków (zabrał psa tropiącego do Ciechocinka – skąd wiedział, że będzie potrzebny?; domyślił się, że Koszycki zainteresuje się „studentką z Belgii”) jest właściwie nadmiarowe i zbędne.
Totalny wygryw.
Ta idealna a zarazem nierealna postać majora Downara wypacza niestety całkiem udaną powieść. Sprawnie zawiązana intryga – trzech podejrzanych, w dodatku powiązanych ze sobą – to raz. Przedstawione różne typy charakteru – od nieudacznego urzędnika ministerstwa nie umiejącego zdobyć mieszkania, po cwaniakujących oszustów i fałszerzy i aż do bólu interesowne kobiety – to dwa. Niezłe portrety psychologiczne, włączając w to samą ofiarę – to trzy. Zaskakujące (i, uwaga, wzruszające!) rozwiązanie – to cztery. Wstawianie w to wszystko komiksowej postaci typu „Kapitan Ameryka” w PRL-owskim wydaniu, i jeszcze przenoszenie afery na teren międzynarodowy (Rumunia) jest zupełnie niepotrzebne.
Przejdźmy do podsumowania: za samą powieść – czwórka, za chodzący ideał – trójka (trzy to liczba doskonała), razem – siedem, ale średnia arytmetyczna – 3+(w starej skali ocen).
P.S. A jednak jednej rzeczy bezbłędny major Downar nie wyjaśnił – skąd na okładce książki wziął się dolar kanadyjski. W tekście powieści jest tylko waluta amerykańska.