- Autor: Wojt Albert
- Tytuł: Szafirowe koniczynki
- Wydawnictwo: MON
- Seria: seria Labirynt
- Rok wydania: 1988
- Nakład: 160000
- Recenzent: Tomasz Kornaś
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego
LINK Recenzja Marzenny Pustułki
„Przemykające cienie” w służbie MO
Żeby z pełnym zadowoleniem po dobrze wykonanej robocie udać się na trzytygodniowe wojaże po bieszczadzkich ostępach postanowiłem przed (i tak zasłużonym) urlopem zrecenzować jeszcze jednego Wojta. Tym razem padło na „Szafirowe koniczynki”. Ten Labirynt to już prawie końcówka serii (niestety) i PRL – u (na szczęście) – wydany został w 1988 roku.
Jest to rzecz typowa dla Wojta – jakoś się czyta, ale niespecjalne pasjonujące jest dociekanie kto okaże się mordercą (było parę trupów). To niewdzięczne zadanie szukania winnego było obowiązkiem panów milicjantów. W tropieniu mordercy milicjantom pomagały cienie. Każdy mający jako taki kontakt z powieścią milicyjną spotkał się zapewne niejednokrotnie z opisem sytuacji kiedy to rozmówcom organów bezpieczeństwa śmigały po twarzach np. „ledwo dostrzegalne” cienie. W „Szafirowych koniczynkach” tych „twarzowych cieni” było od groma, zwłaszcza w końcowych partiach książki. Parę przykładów z ostatnich kilkudziesięciu stronic: „po twarzy gospodarza przemknął wyraźny cień (str. 227), ”po twarzy farmaceutki przemknął wyraźny cień” (str. 236), „po twarzy Alicji przemknął cień niepokoju” (str. 244), „po twarzy Jerzego przemknął cień zniecierpliwienia” (str. 254).
Wszyscy występujący na stronach „Szafirowych koniczynek” funkcjonariusze MO przesłuchujący podejrzanych przygważdżali delikwentów znajomością ich rozmaitych grzeszków i występków. Ci ostatni czuli swoją małość wobec dzielnych milicjantów którym zresztą (milicjantom) udawały się prawie wszystkie sztuczki, bluffy i niekonwencjonalne zagrania. Udała się np. porucznikowi Mazurkowi taka oto finezyjna sztuczka – poszukując jednego z podejrzanych dotarł pod adres jego konkubiny. Ta zapewniła porucznika, że poszukiwanego w domu nie ma. Mazurek grzecznie podziękował, wyszedł z kamienicy, odjechał samochodem (służbowym) na sąsiednią ulicę, po czym przydrałował z powrotem pod mieszkanie gdzie spodziewał się, że znajduje się poszukiwany przezeń nicpoń. Jego spryt zdumiał opryszka złapanego po chwili przy próbie opuszczenia mieszkania: „Przecież pan odjechał ! – W głosie zatrzymanego brzmiało zdziwienie graniczące niemal z wyrzutem. – Justyna widziała !”.
Autor – to też dla niego typowe – nieco nadmiernie rozbudował poboczne wątki, wprowadził kilka postaci których perypetie i przesłuchania nic nie wnoszą a zajmują bezcenne stronice i papier którego AD 1988 brakowało choćby na papier toaletowy. O jego braku nic nie ma w powieści, ale jest za to parę innych typowych dla tamtych czasów obrazków. Oto jak np. traktowano klienta zakładu obsługi pojazdów: „ruch tu panował niczym w największej stacji Polmozbytu. Raz po raz podjeżdżały samochody różnych marek, a ich właściciele prosili pokornie, by któryś ze specjalistów raczył choć spojrzeć na szwankujący rozrusznik, regler czy alternator. Niewysoki, tęgi blondyn odsyłał z kwitkiem większość klientów. Jedynie nieliczni otrzymywali zgodę na pozostawienie wozu w warsztacie”.
W sumie taki sobie kryminał. Przeczytać można, ale nie trzeba.