Kąkolewski Krzysztof – Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię 59/2025

  • Autor: Kąkolewski Krzysztof
  • Tytuł: Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Klub Srebrnego Klucza
  • Rok wydania: 1969
  • Nakład: 50257
  • Recenzent: Tomasz Lada

LINK Recenzja Izy Desperak
LINK Recenzja Grażyny Głogowskiej

Krzysztof Kąkolewski łamie wszystkie zasady. Rozsadza formalne i psychologiczne schematy powieści milicyjnej i współczesnej sensacji tak, że „Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię” do dziś, blisko sześćdziesiąt lat od premiery, jest powieścią nowoczesną. To „Lalka” polskiego kryminału. Śmiała tak, że nie zanosi się na jej detronizację.

Oczywiście tym, co przede wszystkim zwraca uwagę w „Zbrodniarzu…” jest forma. Kąkolewski zrezygnował z typowej powieściowej narracji. Opowiada swoją historię za pomocą (oczywiście fikcyjnych) dokumentów. Tego typu rozwiązanie w połowie lat osiemdziesiątych wprowadzili do literatury pop autorzy technothillerów, Tom Clancy i jego naśladowcy. Beznamiętny język pism urzędowych doskonale kontrastował z przeładowaną, efekciarską akcją. Jeszcze ją dynamizował. Tyle, że u nich te dokumenty były tylko jednym z elementów narracji. Służyły potęgowaniu napięcia i miały podprogowo wywoływać wrażenie, że mamy do czynienia z czymś więcej niż fikcją. Kiedy do literatury kryminalnej wprowadził je w swoim słynnym „Szybkim cashu” (2006) Jens Lapidus, czytelnicy oniemieli. Pojawiły się głosy, że oto mamy pierwszą powieść XXI wieku, mega nowoczesną, absolutnie nowatorską, wytyczającą nowe kierunki w narracji. Tylko najbardziej konserwatywni kręcili nosami. Po co? Skoro może po bożemu opowiedzieć historię. Ale Lapidus też uczynił z dokumentów tylko jeden z elementów opowieści. Miały pokazać sposób myślenia jednej ze stron – państwa, aparatu porządku i jednocześnie opresji. Szwed nie był zresztą konsekwentny w ich wykorzystywaniu. W pewnym momencie po prostu znikały z tekstu. Natomiast Kąkolewski, nie dość, że pracował z nimi kilkanaście lat przed technothillerowcami i Lapidusem, to zagrał va banque. U niego mamy tylko dokumenty. Tyle, że są to dokumenty różnego typu: pisma oficjalne oraz notatki – służbowe i prywatne. Dzięki temu pojawiają się aż trzy narracje, trzy punkty widzenia, a jednocześnie zachowany jest bezosobowy, bardzo lapidarny styl narracji. Nikt tu nie bredzi o uczuciach. Liczą się fakty. Stawiane są pytania i następują próby znalezienia na nie odpowiedzi.

Tylko kilka akapitów na początku i końcu powieści łamie ten reportażowy, w amerykańskim stylu, bezosobowy schemat. Kąkolewski zaczyna i kończy powieść fikcyjnym reportażem „Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię”. To najsłabsze fragmenty tej książki. Pretensjonalne i przepełnione słowami. Chwilami można odnieść wrażenie, że autor – sam znakomity reportażysta – chce reporterkę ośmieszyć. A może po prostu mówi, że żadne dziennikarstwo nie jest w stanie oddać prawdy?

Język „Zbrodniarza…” jest chłodny i lapidarny. Liczy się tylko opowieść. Ale Kąkolewski umiał w litery. Ten chłód i lapidarność to tylko forma. Kiedy chciał potrafił gwałtownie przyspieszyć, potrafił w kilku wyrazach zmienić nastrój emocjonalny tekstu. Chyba najlepiej widać to w scenie pierwszego przesłuchania Lechosława Kernera. Urzędowy spokój zdań z poprzednich akapitów zmienia się nagle w kaskadę brawury i cynizmu, bezczelności i póz, które stanowią doskonały kontrapunkt dla chłodnych pytań milicjanta.

Ale nie tylko dlatego Kerner, w gruncie rzeczy bohater drugoplanowy, jest najciekawszą postacią tej historii. On, i pozornie stanowiąca rolę paprotki, a w istocie będąca femme fatale, Ewa Salm, Księżniczka. Ten duet prowodyrów i jednocześnie ofiar wywołanej przez siebie sytuacji jest nie do jednoznacznego określenia. Są żałośni i odpychający, budzący niechęć i wzbudzający współczucie; bardzo młodzi i już zepsuci. Nie ma dla nich ratunku. To postacie bardzo mroczne. Bardzo mroczne i jednocześnie emblematyczne dla opisanego przez Kąkolewskiego świata, jego typowe produkty.

Bo „Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię” to powieść noir. Jednak w odróżnieniu od większości – przynajmniej najbardziej znanych – rzeczy w tym gatunku, nie snujemy się po świecie malowanym odcieniami szarości. U Kąkolewskiego wszystko tonie w czerni. To pozbawiony światła świat zdeprawowanych, chciwych, tchórzliwych i małostkowych, broczących w codziennym, powszechnym źle, zombie. Jednostki z elementarnym poczuciem przyzwoitości spychane są na margines. Aż trudno uwierzyć, że PRL–owskie władze pozwoliły na wydanie czegoś depresyjnego i ponurego, stojącego w sprzeczności z oficjalnym obrazem ówczesnej polskiej rzeczywistości.

Jeszcze bardziej dziwi, że „Zbrodniarz…” wygrał w konkursie na powieść kryminalną ogłoszonym przez Komendę Główną Milicji Obywatelskiej. Bo chyba najbardziej zaskakujący jest tu obraz organów ścigania. Gliniarze u Kąkolewskiego nie mają w sobie nic z sympatycznych Sherlocków czy Poirotów z uroczymi słabościami typu fajka czy lampka koniaku, sypiących sucharami przefajnych zawadiaków albo produktów bondopodobych w stylu ikon epoki – kapitana Żbika czy porucznika Borewicza, którzy zapełniali tę dobrą połowę boiska w innych milicyjnych kryminałach. Jeżeli już z kimś porównywać stróżów prawa Kąkolewskiego, to najbliżej im do porucznika Zubka. Tyle, że są nieco mniej tępi. To grupa nieprzyjemnych kolesi, formalistów i obsesjonatów, podejrzliwych nawet wobec siebie. Zadufanych w sobie ćwierćinteligentów, których rozpiera duma z posiadanej władzy oraz możliwości kontroli wszystkiego i wszystkich, a jednocześnie bezradnych wobec osób łamiących utarte przestępcze schematy.

Gdyby nie przydługie i dęte zakończenie „Zbrodniarz…” byłby powieścią wybitną. I to nie tylko w gatunku zwanym sensacją. Tak jest tylko powieścią znakomitą. Jednym z najlepszych, jeżeli nie najlepszym, polskim kryminałem. Podobnie jak jego znakomita ekranizacja.

Kiedyś opowiedziałem o niej pewnemu człowiekowi z branży filmowej. Nawet o niej nie słyszał. Obejrzał, zadzwonił i powiedział, że to niesamowity film; gdyby zrealizowali go we Francji, byłby dziełem kultowym oglądanym na całym świecie. Myślę, że tak samo byłoby z powieścią Kąkolewskiego.