- Autor: Wojt Albert
- Tytuł: Zielone i złote
- Wydawnictwo: MON
- Seria: seria Labirynt
- Rok wydania: 1991
- Recenzent: Mariusz Młyński
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego
W 1990 roku Wojciech Sadrakuła po dziewięcioletniej przerwie powrócił do pracy w prokuraturze; Albert Wojt mógł więc zakończyć swoją literacką działalność – i chyba dobrze, bo był to pisarz bardzo przeciętny, w terminologii piłkarskiej można by powiedzieć: trzecioligowy przeciętniak bez szans na awans. Jego książki wyróżniały się nadmiarem postaci, prostą intrygą i pewną wtórnością – i taka też jest ostatnia powieść, chronologicznie przedostatnia pozycja w serii „Labirynt” i jeden z ostatnich milicyjniaków – a może jeden z pierwszych policyjniaków?
Treść jest, jak to u Alberta Wojta, pozornie prosta ale niebywale pogmatwana: po trzech latach odsiadki warunkowo wychodzi na wolność Michał Kałucki; w domu jednak zastaje tylko kurz, a koledzy delikatnie dają mu do zrozumienia, że jego dola ze skoku znacząco uszczuplała. Niedługo potem Kałuckiego odwiedza kolega, który składa mu propozycję napadu oraz informuje, że Ewa Malińska, jego dawna partnerka mieszka teraz u Bolesława Jeziorowskiego, który „trudni się pośrednictwem zaopatrzeniowym”. Wkrótce Jeziorowski zostaje znaleziony martwy we własnej willi; pozostawiona samej sobie Malińska posypuje głowę popiołem i wraca do łóżka Kałuckiego. Tymczasem do Polski przybywa Belg François Desquriac; jego firma prowadzi interesy z jedną z polskich spółek w branży kosmetycznej. Komponenty do produkcji kosmetyków ma dostarczyć z Damaszku Abdullah Meffezi; sęk tylko w tym, że pieniądze na zapłatę za nie kradnie Kałucki z dwoma kolegami. Malińska, która sama o sobie mówi: „Wierzę tylko w portrety Jerzego Waszyngtona na takich małych zielonych papierkach” postanawia wystawić Kałuckiego opryszkom działającym na zlecenie Desquriaca.
Powiem wprost i trochę brutalnie: Albert Wojt pożegnał się ze swoimi czytelnikami w żenująco słabym stylu. Czytając tę powieść trudno mi było uwierzyć, że ten pisarz przez całe lata 80. trochę jednak książek stworzył; ta wygląda tak, jakby napisał ją gimnazjalista, który naczytał się „Detektywa” i kronik kryminalnych w lokalnych dziennikach. Nabrałem wręcz takiego przykrego przekonania, że Wojciech Sadrakuła, świadomy tego, że wkrótce, niczym Stephen King, uśmierci swoje alter ego, odbębnił pańszczyznę i poszedł do kasy: książka jest toporna, postacie narysowane są bardzo grubą kreską, a od prostactwa prymitywnej intrygi aż bolą zęby. Złe jest tu wszystko, zarówno treść, jak i forma: papier grubości pergaminu, druk albo krzywy albo na samej krawędzi strony, niechlujna korekta – dozorca Ziętarek z czasem zmienia nazwisko na Zientarek – i na koniec prawdziwa perła: numer ISBN jest dokładnie taki sam, jak „Sztyletu komandosa”, innej książki „Bellony”. To wydawnictwo jednak do dziś mnie zaskakuje: w serii „Historyczne bitwy” wydaje pozycje z poważnymi, wręcz skandalicznymi błędami merytorycznymi, a poza tym wypuszcza na rynek książki niesprawdzone – jakiś czas temu czytałem wspomnienia radzieckiej aktorki Lubow Orłowej, która pod niebiosa wynosiła Stalina; rosyjscy historycy stwierdzili, że tak naprawdę to napisał je jakiś troll Putina, a dyrektor „Bellony” z rozbrajającą szczerością stwierdził, że on o niczym nie wiedział, a tak w ogóle, to oj tam, oj tam.
„Zielone i złote” to przedostatnia książka z serii „Labirynt”, ostatnią jest „Wynajęty morderca” Anny Kłodzińskiej – i myślę, że ten fakt jest w pewnym sensie symboliczny: zarówno Wojtowi, jak i Kłodzińskiej nie udało się „przebranżowić” i oboje pokazali, że powieści dziejących się w Polsce już nie socjalistycznej i nie zagrożonej działalnością rewizjonistów i Organizacji Gehlena pisać nie umieją. Obydwie książki zamiast stać się „Labiryntowym” Grande Finale stały się ostatecznymi gwoździami do jego trumny. Mówiąc krótko: „Zielone i złote” to trzy stracone godziny życia.