- Autor: Wojt Albert
- Tytuł: Zielone i złote
- Wydawnictwo: MON
- Seria: seria Labirynt
- Rok wydania: 1991
- Recenzent: Grzegorz Cielecki
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego
Kobieta dołem i górą
Sięgając po ostatnia chyba (1991) powieść Alberta Wojta „Zielone i złote” nie spodziewałem się żadnych rewelacji. Ot rutynowy kryminał. Nawet tytuł to czysta rutyna – chodzi oczywiście o polską i amerykańską walutę. Przestępca Kałucki wychodzi na wolność i jest oczywiste, że wróci na przestępczą ścieżkę. Akcja rozgrywa się w obrębie kilku grup podrzędnych gangsterów. Kałucki nie wyróżnia się na tym tle ani sprytem ani oryginalnością spojrzenia na życie. Ma natomiast sporo szczęścia w związku z tym udaje mu się cało wychodzić z opresji i zostawiać za sobą kolejne trupy. Do czasu oczywiście.
Fabuła zatem nie wnosi niczego frapującego. Jest za to Legionowo oraz kobiety, a szczególnie jedna.
To w Legionowie właśnie mieszka człowiek, który miał czelność zadać się z kobietą Kałuckiego podczas, gdy ten odbywał karę. O tym Kałucki dowiaduje się od kolegi: „- Dowiem się wreszcie nazwiska tego faceta? – To Bolek Jeziorowski. Mieszka w Legionowie niedaleko stacji kolejowej”. W taki oto sposób Legionowo pojawia się po raz pierwszy. Już w następnym rozdziale do akcji wkracza porucznik Mazurek. Oczywiście poznajemy go wraz terkotem budzika. Stróże prawa w polskich powieściach kryminalnych wstają bardzo wcześnie lub są wręcz zrywani w środku nocy w celach służbowych. „Wysyłam po Ciebie radiowóz – głos oficera dyżurnego brzmiał sucho i beznamiętnie – Pojedziesz do Legionowa. – Rozróba czy włamanie? – spytał, choć prawdę powiedziawszy nie sprawiało mu to specjalnej różnicy. – Muszę obejrzeć trupa”.
Wbrew pozorom Legionowo wcale nie okazuje się miejscem szczególnie złym w powieści Wojta. To raczej koloryt uzupełniający warszawskie wątki fabuły „Zielonych i złotych”. W mieście stołecznym pada bowiem aż pięć trupów. Milicja, a właściwie już policja, gdyż książka została wydana w roku 1991 jako jedno ze schyłkowych dzieł polskiego kryminału, bardziej asystuje kolejnym działaniom przestępców niż radykalnie rozprawia się z nimi. W pewnym sensie stało się to zresztą symptomatyczne dla późniejszych lat. To co wyróżnia książkę Wojta w masie rodzimych kryminałów, poza wątkiem legionowskim rzecz jasna, to instygująca postać kobiety. Była miłość Kałuckiego noszące biblijnie imię Ewa jako jedyna z bohatrek negatywnych zdaje się uchodzić bez szwanku. I takie jest przesłanie książki. Można je ująć w słowach kobiety górą.
Ewa w pierwszej chwili udaje skruszoną i zdaje się wracać w ramiona Kałuckiego. Kto wie, być może zresztą rzeczywiście ma taki zamiar wietrząc, że dawny narzeczony znowu będzie przy forsie, a to przecież bardzo wzmaga moc uczuć. Tak dochodzimy do jedynej sceny erotycznej, która pojawia się pod koniec XI rozdziału na stronie 68. Zaznaczam jednak oczekujących, że jest to erotyzm na miarę kryminału milicyjnego: „Ewa przylgnęła do niego całym ciałem. Najpierw chciał ją zanieść na pierwsze piętro, ale w ostatniej chwili rozmyślił się. Nie widząc żadnych odpowiednich sprzętów, ruszył na środek holu. Postawił dziewczynę na dywanie i niecierpliwie zaczął rozpinać jej spódnicę. Ze śmiechem ściągnęła obcisły sweterek, pod którym nie miała stanika. – Nareszcie doczekałam się prawdziwego chłopa – szepnęła radośnie – Tylko postaraj się, Misiek, jak to ty potrafisz.”. Niestety nie dowiadujemy się już niczego bliższego o staraniach Miśka, gdyż w tym właśnie miejscu kończy się rozdział. Cóż, napisanie dobrej sceny erotycznej jest piekielnie trudne i nawet tak modny drugoligowiec jak Wojt postanowił spasować. Ewa cały czas pozostaje w tle głównych rozgrywek czyli walki o zawartość pewnego sejfu. Umie się jednak odnaleźć w krytycznym momencie i bezbłędnie wykorzystać sytuację na swoją korzyść. Takie już one są te kobiety. W krytycznym momencie odjeżdżają z łupem w siną dal kradzionym popielatym citroenem. Książka Wojta jest więc tak naprawdę traktatem o naturze kobiety i na tym odcinku zdecydowanie wyrasta przez szereg milicyjnych kryminałów. Tym bardziej, że w końcówce wcale Ea nie poztsaje pochwycona. Tak więc zakończenie mało typowe. Elementy te w całym wojtowskim niechlujstwie każą widzieć w „Zielonych i złotych” co nieco więcej niż myślało się na początku. Bez przesady rzecz jasna.
Wojta stać poza tym także na błysk ironii. – „To musi być ekstra numer za takie pieniądze – rzuciła żartem. – Czy aby ci dogodzę? – Możesz zarobić pięćdziesiąt papierów nie wygniatając łóżka”. To już dialog między dwojgiem innych, pobocznych bohaterów powieści.
Oczywiście w całej sterze opisowej Wojt pozostaje rzemieślnikiem pakującym w odpowiednie miejsce gotowe elementy: „Pchnął pokryte łuszczącą się farbą drzwi i chciał zapalić światło, ale ktoś wcześniej musiał wkręcić żarówkę” (str. 29) oraz „Po lewej stronie znaleźli klatkę schodową. Chcieli zapalić światło, ale ktoś wcześniej musiał wykręcić żarówkę” (str. 91). Poza tym za kilkanaście stron ktoś „mle w ustach przekleństwo. To chyba jedno z najbardziej ulubionych zdań Wojta. Na powtarzalne eachanicznie frazy zwrócił się zresztą uwagę Klubowicz Kornaś w recenzji „Szmaragdowego krucyfiksa”.
Warto wspomnieć jeszcze na koniec o poruczniku Mazurku. Oficer ten posługuje się w pracy intuicją (ta każe mu np. ni z gruchy ni z pietruchy zajrzec do pwenej piwnicy) oraz stawianiem piwa informatorom, co oczywiście posuwa śledztwo naprzód: „Ajent wydawał wszystkim po dwa piwa jak leci. Porucznik zapłacił bez protestu i rozglądał się właśnie za wolnym miejscem, gdy dostrzegł siedzącego na murku siwego mężczyznę”. Przyznać trzeba, ze to dosyć ciekawy zestaw technik operacyjnych zakrawający na kpinę z organów. Zapewne było to mimowolne. Słowem Wojt wart lektury ale zdecydowanie z powodów pozakryminalnych