- Autor: Parfiniewicz Jerzy
- Tytuł: Skarb Geodety
- Wydawnictwo: MON
- Seria: seria Labirynt
- Rok wydania: 1977
- Nakład: 120000
- Recenzent: Mariusz Młyński
LINK Recenzja Remigiusza Kociołka
LINK Recenzja Roberta Żebrowskiego
Inżynier Andrzej Stański zostaje zamordowany we własnym mieszkaniu; denat wraz grupą pomiarową przed dwoma tygodniami zakończył prace przygotowujące pod budowę wojskowego lotniska.
Legenda głosi, że ojciec Stańskiego, też geodeta, podczas prac prowadzonych w powiecie nowodworskim tuż przed wybuchem wojny znalazł bliżej nieokreślony skarb; denat podobno trzymał go w sejfie ale okazuje on się pusty. Prowadzący śledztwo kapitan Antoni Osial odkrywa, że atmosfera w grupie pomiarowej była dość napięta; w jej składzie były osoby, które Stański uzależniał od siebie. Wkrótce do Osiala telefonuje Kazimierz Wiesiołek, jeden z geodetów, z informacją mogącą posunąć śledztwo mocno naprzód; w połowie zdania Wiesiołek zostaje śmiertelnie ugodzony nożem – swoją drogą jest to świetnie przedstawiona scena, widzimy ją z trzech perspektyw: narratora, mordercy i ofiary. Kapitan wykorzystuje nagrany fragment rozmowy i dzięki niemu dociera do więzienia w którym Wiesiołek przed laty odbywał karę za spowodowanie wypadku.
Powiem krótko: to jest naprawdę dobry kryminał! Akcja toczy się dość płynnie i potoczyście, intryga jest wiarygodna i przedstawiona solidnie, śledztwo przedstawione jest metodycznie i rzetelnie, a zakończenie jest dwuznaczne; nie ma tutaj drętwej łopatologii, w tle nie czają się niemieccy rewizjoniści ani amerykańscy szpiedzy; jest to prostu dobry, uczciwy kryminał – niby tylko tyle ale na tle serii „Labirynt” aż tyle. Akcja książki dzieje się krótko po zakończeniu poprzedniej powieści autora, „Zbrodnia rodzi zbrodnię”, tam kapitan Antoni Osial marzył o śledztwie godnym komisarza Maigreta i trzeba przyznać, że tutaj zaczerpnął sporo ze swojego francuskiego kolegi – przede wszystkim styl przesłuchiwania: już nie udaje stalinowskiego prokuratora ale cierpliwie słucha i zadaje dociekliwe pytania. W ogóle Osial jest tu jakiś inny: przede wszystkim nie jest tak nieznośnie chaotyczny; tutaj trapią go rozmaite wątpliwości i nawet zaczyna powątpiewać w celowość dalszej służby w milicji. Trochę dziwi mnie ten brak konsekwencji autora – w poprzedniej książce Osial był najmłodszym posiadaczem Złotego Krzyża Zasługi, a tutaj pułkownik strofuje go, żeby nie kierował się emocjami, bo inaczej nigdy nie będzie dobrym oficerem. Widać wyraźnie, że autor popracował nad tą książką, nie odbębnił jej na łapu-capu ale solidnie się do niej przyłożył; oczywiście, powieść nie jest wolna od trochę drętwych dialogów typu „towarzyszu pułkowniku”, trochę mi tu brakuje większego luzu ale tak czy inaczej całość „daje radę”, można ją przełknąć bez poczucia straconego czasu ani niesmaku czy kaca.