Edigey Jerzy – Śmierć jubilera 221/2024

  • Autor: Edigey Jerzy
  • Tytuł: Śmierć jubilera
  • Wydawnictwo: Czytelnik
  • Seria: Seria z Jamnikiem
  • Rok wydania: 1973
  • Nakład: 70200
  • Recenzent: Mariusz Młyński

LINK Recenzja Ewy Gryguc
LINK Recenzja Ewy Helleńskiej
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego

Ze sklepu „Jubilera” w Warszawie przy ulicy Poznańskiej zostaje skradziona biżuteria wartości niemal dwóch milionów złotych; w zamkniętej pakamerze milicja znajduje zwłoki zamordowanego Stanisława Charasimowicza, kierownika sklepu, jubilera od pokoleń i pasjonata swojej pracy.

Śledztwo prowadzi kapitan Janusz Tokarski z Komendy Stołecznej; współpracuje z nim podporucznik Wacław Bagiński, młody milicjant bezpośrednio po szkole oficerskiej. W dniu morderstwa kierownik został dłużej w sklepie, gdyż oczekiwał wizyty głównego księgowego, który zapowiedział się telefonicznie; księgowy jednak temu zaprzecza i ma niepodważalne alibi. Przesłuchanie drugiego podejrzanego, młodego taksatora skonfliktowanego z kierownikiem, również nie przynosi rezultatu i kapitan jest coraz bardziej zniechęcony i sfrustrowany.

Niespodziewanym zwrotem w dochodzeniu okazuje się spotkanie dwóch dwunastolatków, którzy w okolicach sklepu widzieli podejrzanego mężczyznę z zielonym workiem – dzięki temu udaje się zatrzymać włamywacza, który jednak do morderstwa się nie przyznaje. Kluczowym elementem sprawy staje się zdjęcie sprzed dwóch lat z którego wynika, że podejrzany włamywacz pod Zakopanem śmiertelnie potrącił jadącego rowerem górala; śledztwo zaś najbardziej posuwa do przodu zuchwała teoria podporucznika Bagińskiego, dzięki której „ślad prowadzi w przeszłość”.

„Testament samobójcy”, wcześniejsza o rok książka Jerzego Edigeya, była mało prawdopodobna i dość naiwna, ale ratowała ją dość luźna atmosfera; w „Śmierci jubilera” jest odwrotnie – jest dużo wiarygodności i realizmu, ale za cenę chwilami nieznośnej drętwoty. Powieść wygląda jak jakiś paradokument, a niektóre sceny rozmów czy przesłuchań przypominają stenogramy – ale może tak miało być? Może dość poważny finał książki zmusił do takiej a nie innej jej formy? Najbardziej zaś irytującym, momentami wręcz drażniącym elementem tej powieści jest, przynajmniej dla mnie, postać kapitana Janusza Tokarskiego – wiecznie niezadowolonego malkontenta, któremu kilkanaście lat służby nie wystarczyło do nabrania przekonania, że nie zawsze śledztwo idzie lekko i łatwo. I kiedy w końcu to stwierdza, to zaczyna dopasowywać fakty do przyjętej przez siebie teorii – i nie przejmuje się tym, że przez takie działanie najpierw zbiera ochrzan od prokuratora, a potem od swojego zwierzchnika, podpułkownika Żerkuna do którego co chwilę biega i któremu płacze w rękaw. A kiedy już Żerkun zwraca mu uwagę, że śledztwo się ślimaczy, to stroi fochy i sugeruje odebranie mu sprawy i przekazanie komuś innemu – tak, to by mu pewnie nawet było na rękę: wcisnąć komuś zgniłe jajo zamiast zacisnąć zęby. I całe szczęście, że pomaga mu młody podporucznik, który odważnie kieruje śledztwo na inne tory i zdecydowanie posuwa je do przodu – gdyby nie on, to sfrustrowany kapitan pewnie podwinąłby ogon i czekał na awans na majora.

I to w tej książce zastanawia mnie najbardziej: co autor chciał nam przekazać przez taki wizerunek milicji? Z jednej strony przedwcześnie stetryczały kapitan, który wstąpił do milicji pewnie jeszcze w czasach stalinowskich i stosujący metody przesłuchań pochodzące właśnie z tego czasu – a z drugiej bystry, rozgarnięty i pomysłowy podporucznik nie wstydzący się pokazać ludzkiej twarzy, kiedy okazuje sympatię zatrzymanemu włamywaczowi, któremu kapitan przypisałby najchętniej wszelkie możliwe zbrodnie. Symboliczną jest scena w której Bagiński proponuje swój wyjazd w góry w celu wywęszenia czegoś na temat śmiertelnego potrącenia górala – Tokarski mówi, że absolutnie nie ma mowy, bo przecież młody skorzysta z okazji i w Zakopanem zapoluje na kociaki. I faktycznie, podporucznik wraca opalony – ale z wiadomościami bez których kapitan mordowałby się ze śledztwem do emerytury. I nawet były wykładowca Tokarskiego ze szkoły w Szczytnie cieszy się z tego, że młoda kadra jest na wysokim poziomie – czy w ten sposób autor nie chciał dać do zrozumienia, że stare, zramolałe kadry, wychowane jeszcze na zasadzie „nie matura lecz chęć szczera…” powoli ustępują pola energicznej, inteligentnej i zdolnej młodzieży? Ale jeśli tak, to jak udało się autorowi przecisnąć takie spostrzeżenia przez sito cenzury? A może na początku gierkowskiej dekady była w milicji taka tendencja, żeby trochę odświeżyć kadry? A może na ten temat wypowiedziałby się jakiś stary, pamiętający tamte czasy milicjant?

Takie przemyślenia towarzyszyły mi przy czytaniu tej książki; generalnie jednak mnie ona nie zachwyciła i myślę, że dziś zainteresować się nią mogą tylko pasjonaci gatunku. Wydana została tylko raz, w 1973 roku; za granicą też wydano ją tylko raz i miało to miejsce w 1992 roku w Rumunii („Asasinarea bijutierului”); pojawiła się też między 18 grudnia 1971 roku a 15 lutego 1972 roku w „Głosie Koszalińskim”.