- Autor: Edigey Jerzy
- Tytuł: Strzały na rozstajnych drogach
- Wydawnictwo: Czytelnik
- Seria: Z jamnikiem
- Rok wydania: 1970
- Nakład: 60280
- Recenzent: Mariusz Młyński
LINK Recenzja Bartosza Brzózki
W środku deszczowej, marcowej nocy do Komendy Stołecznej przychodzi inżynier Stanisław Kowalski, elektrotechnik prowadzący warsztat naprawy telewizorów, który twierdzi, że chce przyznać się do udziału przed dwoma laty w napadzie pod Mińskiem Mazowieckim na samochód wiozący pieniądze do Zakładów Metalurgicznych na wypłatę – co ciekawe, za dwa lata identycznie nazywający się człowiek pojawi się w biurze mecenasa Ruszyńskiego.
Pełniący służbę major Witold Nowakowski przyjmuje go i prosi o szczegóły – Kowalski opowiada więc jak poznał zajmującego się podejrzanymi interesami Włodzimierza Jerzmanowskiego, jak zaczął romansować z jego żoną Barbarą, jak przyczynił się do fiaska napadu na samochód z pieniędzmi oraz śmierci milicjanta i kierowcy i jak pomagał obojgu w ukrywaniu się przed pościgiem. Major Nowakowski jest do tej historii nastawiony dość sceptycznie; przede wszystkim zastanawia go to, że Kowalski cały czas próbuje wybielić Barbarę Jerzmanowską, która w tej opowieści gra wiele ról i trudno powiedzieć która jest prawdziwa. Sceptycyzm majora mocno się powiększa, gdy otrzymuje z Komendy Wojewódzkiej dokumenty umorzonej sprawy – ich treść jest całkowicie sprzeczna z zeznaniami Kowalskiego; wkrótce jednak inżynier zabrany przez Nowakowskiego na miejsce zbrodni bardzo precyzyjnie odtwarza drogę ucieczki.
Długo nie mogłem się przekonać do tej książki; jej pierwsza połowa jest dość przewidywalna i łatwo można się domyślić, że Stanisław Kowalski jest manipulowany przez Jerzmanowskich. Jaki jest jednak cel tej manipulacji? I tutaj, muszę się przyznać, że zostałem zaskoczony – intryga idzie w dość niespodziewanym kierunku. Akcja cały czas toczy się leniwie i chwilami może czytelnika lekko uśpić; nie jest to jednak pierwsza książka Jerzego Edigeya, która sprawia takie wrażenie. Jest tu trochę patriotyzmu:-) („Kropniemy po kielichu czystej. Baśka lubi imponować ludziom markami tych różnych zagranicznych świństw, ale tak prawdę mówiąc nie ma to jak nasza polska czyściocha”) ale jest też zagadka, której nie mogę rozgryźć – w jednej ze scen Jerzmanowski twierdzi, że zabierze z domu ręcznik i szczoteczkę do zębów, a Kowalski myśli: „Mówił to przed kilkunastu laty inny kabotyn opuszczając Polskę w bagażniku samochodu ambasady amerykańskiej”. Czy chodzi o Stanisława Mikołajczyka? Jeśli tak, to jest to dość rzadkie u Edigeya bezpośrednie nawiązanie do polityki. Jest też ciekawa prawda czasu: w pokoju majora Nowakowskiego na ścianie wisiał orzeł i portrety urzędowe – o ile pamiętam, na ścianie na której wisi orzeł nie może wisieć już nic innego, ani zegar, ani krzyż, ani jeleń na rykowisku, ani cokolwiek; tutaj był pewnie towarzysz Wiesław, pewnie Cyrankiewicz… i może Lenin? Generalnie jednak jest to dobra powieść; nie są to, co prawda, literackie wyżyny autora, ale czyta się to wszystko naprawdę dobrze. A pierwotnie wydano ją w „Expresie Wieczornym” w 1969 roku; miała też w 1988 roku swoje słowackie wydanie jako „Výstrely na rázcestí” razem z dwoma innymi powieściami Edigeya.