- Autor: Wojt Albert
- Tytuł: Pod Kulawym Belzebubem
- Wydawnictwo: MON
- Seria: Labirynt
- Rok wydania: 1984
- Nakład: 160000
- Recenzent: Grzegorz Cielecki
LINK Recenzja Iwony Mejzy
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego
Lektura powieści Alberta Wojta „Pod Kulawym Belzebudem” wymaga sporego samozaparcia i czytelnika nienawykłego to zmagania się z kryminałem milicyjnym może irytować, więcej – może go wręcz odrzucić. Niewątpliwie jest to jedno ze słabszych dokonać autora. Mamy tu za dużo postaci, za dużo wątków i wszystko to zmielone niczym w sokowirówce. W efekcie powstaje bezkształtna masa przez którą trzeba się przebijac, niczym górnik przodowy przez nową ścianę.
W tytułowym zajeździe na Wybrzeżu krzyżują się interesy gości, dziwek, bandytów, złodziei, szpiegów i oficerów kontrwywiadu. Wygląda to, że autor nie miał pomysłu na zbudowanie intrygi i postanowił co kilka stron dodawać kolejne wątki i osoby, co niestety nie prowadzi do żadnego celu. Poza tym prowadzone do fabuły liczne postaci to wyłącznie ludzie bez właściwości i trudno je wyodrębnić z tłumu. Brakuje tła, charakterów, opisów sytuacji. Książka ta to bardziej chaotyczny konspekt powieści, niż skończony utwór. Chyba sam autor po pewnym czasie ginie w gąszczu personaliów: Szwed, Andrzej Grzelecki, Milka Ziółkowska, Beniamin Tomik, Sawitowska, Sawitowski, Lulek Urbaniak, Wazuń, Maciek Brydel, Gutek, Stasiek Docent, Krzywy Zdzisio, Kucicki, Wielecka, Tosiński, Rydewski, bracia Krysiakowie. A ledwie dobrnęliśmy do 30 strony (całość liczy 312). Klubowicz Mariusz Młyński (recenzja 394/2023) uważa wręcz, że po książki Alberta Wojta mogą sięgać wyłącznie masochiści. Natomiast Klubowiczka Iwona Mejza (recenzja 89/2010) pisze pozytywnie o „Belzebubie”, stwierdzając jednak, że czegoś jej w tej powieści brakuje. Z okładki przedstawiającej zapalniczkę z trupią czaszka wnioskujemy, że wiodącym winien być wątek szpiegowski. A on tu jest wrzucony zupełnie na siłę, pojawia się późno i zostaje zbyty zaledwie kilkoma zdaniami. W międzyczasie zaś mamy cztery trupy zupełnie nie związane z wątkiem szpiegowskim, a zupełnie przypadkiem wypełniające setki stron tej mało wdzięcznej powieści. Oczywiście autor usiłuje na siłę sugerować czytelnikowi jakiś rzekomy ciąg logiczny, ale widzimy tylko jeden wielki burdel. Tę dosłownie funkcję, też tytułowy zajazd również pełnił, ale ja mówię o burdelu fabularnym a to przecież o wiele gorsze. Ponadto zupełnie nie wiemy, co było celem działalności wrogiego wywiadu. Wspomina się wprawdzie o jakichś mikrofilmach i na tym koniec. Nie wiemy zaś zupełnie o co naprawdę chodziło. To chyba trzeba by się zapytać porucznika Grzeleckiego albo kapitana Jodeckiego. Na pewno nie sierżanta Wapińskiego. Postacie milicjantów i kontrwywiadowców przemykają gdzieś w w tle cichaczem i pojawiają migawkowo jedynie w monetach krytycznych. Ujawiają się nagle, niczym kanar w tramwaju, by po chwili znowu zniknąć w tłumie, którym to tłumem Albert Wojt zasłania nam cały sens narracji. Z tego punktu widzenia mamy tu do czynienia bardziej z powieścią środowiskową. Wszystko jest tu wywrócone do góry nogami. Taka milicyjna antypowieść, taki czwartoligowy Ulisses gatunkowy. Tu nawet reakcja na wódkę jest inna niż w rzeczywistości: „Zdarzało się, by sama wchodziła do wody? – Co najwyżej do kolan. – Nawet po wódce? – Nie uwierzy pan, ale jak wypiła, to jeszcze bardziej się bała”. A każdego lata tyle słyszymy o utonięciach po alkoholu. Cóż, może dotyczy to wyłącznie mężczyzn?
Nie wiem, czy mamy do czynienia z najbardziej kulawym kryminałem Wojta, ale to wielce prawdopodobne.