- Autor: Szymanderski Witold
- Tytuł: Ekspedycja
- Wydawnictwo: Iskry, Vesper
- Seria: Ewa wzywa 07, Wzywam 07
- Zeszyt nr 40
- Rok wydania: 1972, 2008
- Nakład: 100260, bn
- Recenzent: Mikołaj Kwaśniewski
LINK Recenzja Norberta Jeziolowicza
Jednym z największych wyzwań, jakie stają przed autorami powieści kryminalnych jest umiejscowienie akcji w konkretnym środowisku naukowym lub zawodowym. Autor musi wykazać się znajomością realiów tego środowiska (np. używanym słownictwem czy żargonem), w przeciwnym bowiem razie może się okazać, że o danym środowisku ma pojęcie ogólne (czyli żadne), a akcję w nim umieścił jedynie dla uatrakcyjnienia powieści. Pół biedy, jeśli Czytelnik sam niewiele wie o, przykładowo, fizyce atomowej, wtedy nie będzie umiał zauważyć ewentualnych błędów, a skupi się na intrydze kryminalnej. Gorzej, jeśli ma o opisywanej dziedzinie pojęcie i odróżnia atom od neutronu – wtedy taka powieść może paść ofiarą zjadliwej recenzji.
Oczywiście najlepiej, jeśli autorem jest fachowiec w danym obszarze, ale nie zawsze profesjonalizm naukowy lub zawodowy idzie w parze z talentem literackim.
W przypadku autora, który nie jest fachowcem, ale akcję chce usytuować w określonym otoczeniu wyjścia są dwa. Albo autor odwołuje się do ogólników (np. „Arszenik nie zadziałał, więc mąż dosypał żonie mocniejszej trucizny.” – jakiej, autor nie ukonkretnia), przy czym może tworzyć byty nieistniejące (np. „Zaryzykował używając trucizny XYZ o niepotwierdzonych jeszcze właściwościach i udało się – żona nie wyczuła jej w kawie”). Albo autor studiuje zagadnienie i opisuje zdarzenia bez ryzyka zdemaskowania niewiedzy. Ten drugi sposób jest zdecydowanie lepszy i właśnie ten drugi sposób, w mojej ocenie, wybrał Witold Szymanderski w powieści „Ekspedycja” wydanej w serii „Ewa wzywa 07” w 1972 roku.
Akcja książki toczy się w środowisku archeologów pracujących na wykopaliskach
w Lubczy. Z treści wynika, że Lubcza leży gdzieś za ziemiach zachodnich, ale można do niej dojechać z Warszawy w jeden dzień. Sugerowałoby to Wielkopolskę, gdyż Pomorze Zachodnie czy Dolny Śląsk nie były chyba tak dobrze skomunikowane ze stolicą.
Ogromną zaletą książki jest rzetelność w oddaniu realiów pracy archeologa w PRL-u – obecnie metody pracy trochę się zmieniły, większą rolę odgrywają metody nieinwazyjne, choć wykopaliska są nadal realizowane. Pisząc o rzetelności warsztatu mam na myśli zarówno terminologię („calec”, „konstrukcja hakowa”, „kultura łużycka”), jak i opisanie samej pracy archeologa (konieczność zjazdu do wykopu, groźba zawału, odręczne nanoszenie wyglądu stanowiska na papier milimetrowy), a także „otoczkę” wykopalisk – wynajmowanie miejscowej ludności (młodzieży, chwilowo niezajętych robotników rolnych itd.) do prac pomocniczych – jedna z takich osób odegra zresztą istotną rolę w akcji. Wartościowe jest ukazanie realizmu działań archeologicznych – wykopaliska rzadko mają miejsce w takich „eksponowanych” miejscach jak plac Piłsudskiego w Warszawie, a ich przebieg jest relacjonowany w telewizji. Najczęściej to zapadła dziura (powieściowa Lubcza), może i odgrywająca w średniowieczu większą rolę, ale obecnie miejscowość, z której dopiero PKS-em można się dostać do mieściny (Suchodół), łatwiejszej do znalezienia na mapie. Prawdziwy jest też wieloletni horyzont prac archeologicznych na jednym stanowisku – opowieści pokazywane w filmach o Indianie Jonesie, gdy archeolog przychodzi i od razu coś odkrywa nie ubrudziwszy się przy tym zanadto nie mają z prawdą wiele wspólnego.
W powieści udało się oddać też pewną awersję do nieodłącznych cech wykopalisk, jak brud czy wilgoć oraz zmęczenie, co nie oznacza bynajmniej wstrętu do samego zawodu, ale do pewnych aspektów prac wykopaliskowych. Autor pokazuje ekipę archeologiczną jako zwykłych ludzi, którzy po znojnym dniu pracy czują zmęczenie, mają potrzebę odskoczni, potrafią pójść do restauracji nie na wodę mineralną bynajmniej (co zapewne w rzeczywistości było częste), a nie cyborgów szukających wytchnienia w sztukach wyższych jak wspólne czytanie najnowszych osiągnięć poezji bratniego narodu czy wytrwale uzupełniających po nocy wiedzę fachową z zagranicznych czasopism.
Jest też ukazana ciemniejsza strona zawodów naukowych – chęć dokonania odkrycia za wszelką cenę, fałszywie rozumiane poczucie własnej wartości zahaczające o próżność, nie zawsze szlachetna rywalizacja na polu badawczym.
Interesujące i cenne jest użycie porządku chronologicznego (czasy Mieszka I, kultura łużycka), co ma ogromne znaczenie w datowaniu archeologicznym i tu zostało zastosowane prawidłowo. Więcej – jest to istotne dla samej zagadki kryminalnej. Z drugiej strony autor unika przeładowania terminologią i epatowania własną wiedzą, co mogłoby przynieść efekt znużenia.
Od tego realizmu nie odbiega portret społeczeństwa małej miejscowości z tamtych lat – jest ukazany bez upiększeń i deklamacji, ale też bez brutalności i niepotrzebnego realizmu. Są to wartościowe cechy – powieść kryminalna PRL miała bowiem łatwość w pokazaniu zamożności osób wyłącznie jako efektu procederu przestępczego (ewentualnie jako wynik działań podejrzanych warstw społecznych np. badylarzy). Tutaj osoby, które mają cos więcej niż gołą pensję nie są kryminalistami, a sprawy majątkowe to zwykły element życia.
Na tym tle można darować pewne niedociągnięcia, jak nadzwyczajna sprawność kierownika wykopalisk, który jednym szybkim ruchem zabił szczura (mało zresztą prawdopodobne, żeby podczas pracy w wykopie pełnym ludzi, szczur się tam zaplątał), czy zamiłowanie do prowadzącego dochodzenie starszego sierżanta (miłe zaskoczenie – nie oficer, jak zazwyczaj) do akurat nauki archeologii; gdyby sierżant Łukaszczyk był zapalonym filatelistą – różnie mogłoby się potoczyć. Podobnie postać nadzorującego działania sierżanta dobrodusznego majora Czubały, ale w czasach „Czterech pancernych i psa”, gdzie poczciwy pułkownik troskliwie opiekował się załogą „Rudego”, taki paradygmat życzliwego traktowania podwładnych, należy uznać za element twórczości tamtych czasów.
„Ekspedycja” jest bez wątpienia jedną z najlepszych powieści, jak ukazała się w serii „Ewa wzywa 07”.