Wojt Albert – Pod Kulawym Belzebubem 394/2023

  • Autor: Wojt Albert
  • Tytuł: Pod Kulawym Belzebubem
  • Wydawnictwo: MON
  • Seria: Labirynt
  • Rok wydania: 1984
  • Nakład: 160000
  • Recenzent: Mariusz Młyński

LINK Recenzja Iwony Mejzy
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego

Nie zgadzam się z niedawną opinią Prezesa, którego pozdrawiam, że książki Alberta Wojta prezentują nierówny poziom – moim zdaniem ich poziom jest bardzo równy; są albo słabe albo rozpaczliwie słabe albo dramatycznie słabe. Nie wiem kogo dziś mogłyby zainteresować jego powieści – chyba tylko pasjonatów, skrytych wielbicieli takiego pisarstwa albo literackich masochistów.

Mamy oto motel „Pod kulawym Belzebubem” w Międzyzdrojach; życie letników obraca się między domkami, plażą i miejscowymi knajpami. Wkrótce dochodzi do włamań do niektórych lokali; milicja stwierdza, że takich włamań dokonano w ciągu ostatnich dwóch miesięcy na terenie innych nadmorskich kurortów. Do Międzyzdrojów przybywa też kapitan ze Służby Bezpieczeństwa, gdyż prawdopodobnie mieszka tam kurier zachodniego wywiadu. Wkrótce w pobliskim jeziorze zostają znalezione zwłoki motelowej prostytutki; niedługo potem jeden z ratowników ginie w płomieniach w roztrzaskanym na drzewie wartburgu, a drugi ratownik zostaje znaleziony w leśnym, opuszczonym domku.

Z książkami Alberta Wojta jest tak, że z góry wiadomo czego się można po nich spodziewać: prosta, chwilami prostacka intryga, mnóstwo postaci nie wnoszących niczego do akcji, blefujący i silący się na luz ale w rzeczywistości drętwo mówiący milicjanci i rzetelnie oddany ale niewspółgrający z resztą doliniarski klimat. I tak jest tutaj: akcja jest banalna i chyba tylko jakiś zewnętrzny impuls nakazał wcisnąć na siłę element zachodniego – o dziwo, nie niemieckiego – wywiadu. Postacie są nie dość, że nieznośnie zero-jedynkowe, nie dość, że znów jest ich cały tłum, bo aż 48, to w dodatku większość z nich niczego do akcji nie wnosi; prawie wszystkie wymienione są z imienia i nazwiska, co tylko mąci intrygę. Milicjanci rozmawiając z podejrzanymi lokalnymi opryszkami używają zwrotów godnych jakiejś partyjnej nasiadówki, same międzyzdrojskie bandziory przypominają doliniarzy z gdańskiej Oruni, a ich etos jest godzien nowojorskich gangsterów. Co jednak autorowi zawsze się udaje, to malownicze, wręcz naturalistyczne opisy spelun w których króluje „zastarzały odór przypalonej kapusty połączony z wódczanymi wyziewami i stęchłym zapachem piwnicy” – w ogóle zauważyłem, że Albert Wojt lubuje się w niemalże reporterskich opisach półświatka czy wręcz marginesu. Książka jako całość jest więc zwykłym marnotrawstwem czasu i jest po prostu kiepska – choć, trzeba przyznać, że autor potrafi pisać jeszcze gorzej. Kto jest odważny, ten może sprawdzić – ale lojalnie uprzedzam: robi to na własną odpowiedzialność.