- Autor: Kłodzińska Anna
- Tytuł: Czy pan pamięta inżynierze
- Wydawnictwo: MON
- Seria: Seria Labirynt
- Rok wydania: 1975
- Nakład: 120000
- Recenzent: Mariusz Młyński
Mamy połowę lat siedemdziesiątych – w kinach leci „Hubal” z Ryszardem Filipskim w tytułowej roli. Jan Wilczak, pracownik umysłowy z Przedsiębiorstwa Usług Technicznych „Jedność” produkującego pewne detale do radarów, w późny wrześniowy wieczór zostaje zabity strzałem w plecy w ciemnym warszawskim zaułku.
Denat sam ma przy sobie nierejestrowany pistolet, co budzi podejrzenie kapitana Szczęsnego – i słusznie, bo w skrytce w mieszkaniu Wilczaka milicjanci znajdują materiały szpiegowskie oraz cztery mikrofilmy z planami wojskowego lotniska na Wybrzeżu, jak się okazuje fałszywymi. Sprawą zajmuje się major Polewski z kontrwywiadu z którym ma współpracować Szczęsny, „dobry towarzysz bojowy. Trochę partyzant, ale odważny i doświadczony”. Kontrwywiad podejrzewa, że Wilczaka zabił agent obcego wywiadu o pseudonimie „Cywil”, działający w Polsce od roku i nawiązujący znajomości z inżynierami pracującymi dla wojska. Tymczasem pewnej nocy inżynier Bronisław Czepiński pracujący w instytucie zajmującym się opracowaniem dla wojska systemu kodowania informacji lekko przesadza z alkoholem i następnego ranka nieznany głos mówi do niego przez telefon: „Czy pan pamięta, inżynierze, gdzie pan był tej nocy? Czy pan pamięta, co i komu pan mówił?”. Zadłużony po uszy Czepiński ulega szantażowi i przyjmuje propozycję współpracy, a Szczęsny odkrywa, że te dwie sprawy łączą się ze sobą.
Pociesznie się czyta tę książkę, przaśność lat siedemdziesiątych aż bije po oczach – milicjanci na komendzie z okazji rozpoczęcia współpracy z kontrwywiadem, awansu Polewskiego dostanego 22 lipca oraz otrzymania przez Szczęsnego Złotego Krzyża Zasługi popijają sobie koniak ze szklanek i zagryzają paluszkami. W ogóle niemało się w tej książce pije, ale nie jakiejś zwykłej czystej tylko jarzębiak albo węgierski koniak Budafok – swoją drogą, sam ostatnio go sobie kupiłem, żeby poczuć się jak Szczęsny:-) A sama intryga jest nawet dosyć znośna, choć Annie Kłodzińskiej jest dość daleko do Fredericka Forsytha czy Roberta Ludluma – po prostu mamy szpiegowską intrygę, dość prostą, lekko naiwną, trochę łopatologiczną i chwilami wręcz infantylną ale naszą, naszą polską w rodzimych warunkach i na naszej słowiańskiej ziemi się dziejącą. Trochę razi mnie tutaj dziecinna wręcz naiwność głównego bohatera – inżynier pracujący przy sprzęcie dla wojska w prostacki sposób daje się zrobić w konia fałszywemu oficerowi kontrwywiadu i nie dostrzega, że dziewczyna z którą się umawia okręciła go sobie wokół palca; inna też sprawa, że w samym tym instytucie nikt nie zwraca uwagi, że tenże inżynier „lubi sobie wypić” i przez to może stać się potencjalnym obiektem szantażu lub przekupstwa. Doskonale rozumiem, że akcja książki jakoś się musiała potoczyć i jakoś trzeba było pokazać wyciek tajnych informacji ale można było to zrobić mniej dziecinnie i naiwnie. A może autorka chciała zastosować manewr, którego często używał Tadeusz Dołęga-Mostowicz: swoista umowa z czytelnikiem ponad głowami bohaterów; pokazanie mu, że jest od nich sprytniejszy i bystrzejszy?
Książka jest więc dość dobra – oczywiście, jak na polskie warunki, bo z klasykami powieści szpiegowskiej, gdzie bohaterami są potrójni agenci albo nieświadomi laicy nie ma nawet porównania. Myślę, że głównym celem, tak jak i w innych książkach Kłodzińskiej, było odstraszenie potencjalnych chętnych do przestępstwa, a także, rzecz jasna, pokazanie szlachetnej i skutecznej pracy milicji – i pod tym względem jest dość znośnie, bo nie ma tu ani jakiejś agresywnej propagandy ani pieśni pochwalnej, a nawet w paru miejscach Szczęsny robi błędy i potrafi się do nich przyznać. I kapitan po raz kolejny deklaruje swoje starokawalerstwo – i tak trzymać, bracie! Tak więc jest nieźle – rozrywka w sam raz na kilka wieczorów, pożytek z niej żaden ale krzywdy też nie zrobi.