Wojt Albert – Szmaragdowy krucyfiks 116/2022

  • Autor: Wojt Albert
  • Tytuł: Szmaragdowy krucyfiks
  • Wydawnictwo: MON
  • Seria: Labirynt
  • Rok wydania: 1986
  • Nakład: 240280
  • Recenzent: Mariusz Młyński

LINK Recenzja Rafała Figla

„Sokół maltański” po polsku (chyba…)

Albert Wojt chciał chyba, aby jego książka była polskim „Sokołem maltańskim”; zamiast tego wyszedł jednak Pan Samochodzik dla dorosłych. Mamy oto Jonathana Dembinsky’ego, nowojorskiego detektywa polskiego pochodzenia, którego poznajemy w chwili sączenia whisky i zbierania dowodów zdrady żony jego klienta, za co wkrótce zbiera łomot od lokalnych policjantów. Wkrótce zjawia się u niego Antoni Paszczyński i za pięćdziesiąt tysięcy dolarów zleca mu zadanie przywiezienia z Polski szesnastowiecznego krzyża wysadzanego rubinami i szmaragdami.

Przed wyjazdem z kraju Paszczyński powierzył krzyż przyjacielowi, Tomaszowi Drawskiemu, który zmarł nie przekazując nikomu informacji co z nim zrobił. Dembinsky przybywa do Polski i dowiaduje się, że na Drawski prawdopodobnie ukrył krucyfiks gdzieś w miejscowości Rytro w Beskidzie Sądeckim; detektyw udaje się więc w góry i odkrywa, że spłonął tam jeden z domów w którym znaleziono niezidentyfikowane zwłoki, właściciel domu zaś leży martwy w górskim szałasie. Tymczasem stołeczna policja znajduje zwłoki lokalnego przestępcy w kieszeni którego znajdują bilety kolejowe do Rytra; wiele wskazuje na to, że może on być zamieszany w sprawę pożaru.

I tak się to toczy, ze strony na stronę coraz bardziej nijako, coraz bardziej nudno i coraz bardziej szablonowo. Każdy średnio oczytany czytelnik szybko domyśli się, że „miejsce tego krucyfiksu jest na Zamku Królewskim, a nie w sejfie któregoś z nowojorskich czy chicagowskich pasibrzuchów” i że pojawiająca się „przypadkiem” obok Dembinsky’ego rudowłosa dziewczyna jest milicjantką. Sam Dembinsky jest wręcz rozpaczliwie bezbarwny, autor chciał go chyba wystylizować na Sama Spade’a ale kompletnie mu to nie wyszło – jego detektyw jest mdły, ciapowaty i nijaki. Książkę gubi też zdecydowany nadmiar postaci i w pewnym momencie można się w nich pogubić; samo Rytro i okolice też pokazane jest jakoś mało zachęcająco; szkoda też, że autor stosuje tutaj stare i wyświechtane sztuczki – prostacki blef przy przesłuchaniu albo podrażniona kobieta z zemsty wsypująca narzeczonego. To wszystko powoduje, że książka jest po prostu mizerna; jedyne, co w niej naprawdę intryguje, to nakład – 240 000 egzemplarzy, dziś ilość wręcz niebotyczna.