- Autor: Wojt Albert
- Tytuł: Szmaragdowy krucyfiks
- Wydawnictwo: MON
- Seria: Labirynt
- Rok wydania: 1986
- Nakład: 240280
- Recenzent: Rafał Figiel
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego
Precz z pasibrzuchami!
„Szmaragdowy krucyfiks” Alberta Wojta (pod tym pseudonimem ukrywa się prokurator, obecnie w stanie spoczynku, Wojciech Sadrakuła) powinien nosić tytuł „Odruchowo włożył do ust gumę do żucia”, gdyż to zdanie powtarza się w powieści z zaskakującą regularnością. Jednym z głównych bohaterów utworu jest Amerykanin, prywatny detektyw Jonathan Dembinsky, który przylatuje do Polski na zlecenie niejakiego Antoniego Paszczyńskiego, by odszukać pozostawiony przez niego w kraju wymieniony w tytule cenny depozyt.
No a jak Amerykanin, to przecież musi żuć gumę, pić whisky i mieć wąsy jak Charles Bronson. W miarę postępu akcji trup ściele się coraz gęściej, piorun wie kto tak naprawdę ma ten krzyż, a milicja tropi kolejnych bandziorów, którzy na sam jej widok miękną jak kiepska świeczka w słoneczny dzień i sypią kumpli czy trzeba czy nie trzeba, tak że człowiek zastanawia się jak w ogóle możliwa była w w Polsce Ludowej jakakolwiek przestępczość. Dla ubarwienia powieści trup pada za trupem niczym kłosy zboża w czasie żniw a i romanse kwitną. Cała sprawa kończy się oczywiście szczęśliwie, jak to wszystkie bajki – amerykański detektyw odkrywając w sobie patriotyzm połączony z nieoczekiwaną nienawiścią do burżuazyjnej Ameryki nawraca się na wiarę w sprawiedliwość socjalistycznej Polski i miłość – tyleż samo do polskiej kultury, co do pewnej rudej dziewoi. Ta ostatnia okazuje się być, a jakże, zakamuflowaną funkcjonariuszką organów ścigania, uświadamiając czytelnikowi, że Milicja wie wszystko i nie może sobie jakiś tam prywatny zagraniczny łaps działać w kraju nad Wisłą tak, żeby czujne oko władzy tego nie kontrolowało. Na zakończenie jesteśmy ogłuszeni od strzałów, otumanieni od ledwie klejących się wątków, a w ustach mdli od słodyczy jak po ostatnim odcinku „Niewolnicy Isaury”.
Nie wierzycie? No to proszę cytat z neofickich wynurzeń detektywa:
„ – Miejsce tego krucyfiksu jest na Wawelu albo Zamku Warszawskim, a nie w sejfie któregoś z nowojorskich czy chicagowskich pasibrzuchów – stwierdził nieoczekiwanie dla samego siebie – Pal diabli moje honorarium. Zawieziemy krzyż…
Nagle urwał, gdyż dostrzegł wpatrzone w niego, jak gdyby zwilgotniałe oczy Morzyńskiej”.
Zapewne wielu czytelników zna ten moment, kiedy nie można dłużej żuć gumy, bo robi się obrzydliwie bezsmakowa. To jest właśnie teraz.