Błahij Kazimierz – Śledztwo na dobranoc 4/2021

  • Autor: Błahij Kazimierz
  • Tytuł: Śledztwo na dobranoc
  • Wydawnictwo: Czytelnik
  • Seria: seria z Jamnikiem
  • Rok wydania: 1966
  • Recenzent: Rafał Figiel

Milicja kontra duchy.

W nadmorskim pałacu w miejscowości Kolbacz ginie w tajemniczych okolicznościach obywatel Niemiec. Na miejsce przybywa wezwana przez kustosza zabytku ekipa dochodzeniowa milicji, od początku napotykając na piętrzące się w miarę postępu śledztwa trudności. Dlaczego kustosz pochował denata? Co łączy tajemniczego cudzoziemca z mieszkańcami pałacu – starym frontowcem spod Kurska i jego córką? Kto ukradł zegarek nieboszczyka i co tak naprawdę było przyczyna jego śmierci?

Co z tym wszystkim wspólnego mają tajemnicze zgony sprzed wieków? Do tego wszystkiego ktoś cały czas grasuje w ciemnościach w ponurej budowli, gmatwając tropy i jeżąc włos na głowie trzeźwo myślących przedstawicieli organów ścigania. Kryminał Kazimierza Błahija „Śledztwo na dobranoc” to ciekawa zagadka, w którą krok po kroku jesteśmy wprowadzani przez narratora – anonimowego oficera prowadzącego śledztwo. Akcja rozgrywa się praktycznie w jednym miejscu i w ciągu jednej tylko nocy. Wątek współczesnego dochodzenia splata się z wątkiem historycznym. Interesująco prowadzona narracja, galeria wyrazistych postaci, a przede wszystkim stopniowo budowany nastrój sprawiają, że tę cieniutka książeczkę czyta się z niesłabnącym zainteresowaniem od początku do zaskakującego końca. Szkoda, że książka nie doczekała się ekranizacji, jest to gotowy scenariusz dobrego filmu sensacyjnego.

Fragment powieści:
„- Zlękliśmy się chyba, obywatelu kapitanie. Ja i obywatel porucznik – informuje Ligęza łypiąc na Dąbala, który z filozoficznym spokojem ogląda swoje półbuty; czarne, z wąskim, modnym szpicem. – Zlękliśmy się regulaminowo. Mówię właśnie do obywatela porucznika, aby iść tropem. Wchodzimy w tę bramę na cmentarzu, cały czas świecąc latarkami. Idziemy, idziemy, świecimy, świecimy i, jak Boga jedynego kocham, że nie kłamię, nagle, jakieś dwadzieścia metrów przed nami, wali się na ziemię pomnik na grobie. Jakby go ktoś popchnął. Może to z wiatru? Rąbnął przed nami, aż się zakurzyło śniegiem. Żywej duszy nie było. Ja się przeżegnałem, a obywatel porucznik powiedział takie słowo…
– Dąbal? – spotniałymi palcami dotykam skroni.
– Tak było. Ligęza nie buja”.