Drohiczyn Walerian – Feralny wtorek 3/2021

  • Autor: Drohiczyn Walerian
  • Tytuł: Feralny wtorek
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Ewa wzywa 07
  • Zeszyt nr 34
  • Rok wydania: 1971
  • Nakład: 100260
  • Recenzent: Wieslaw Kot

LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego

Po co jest ten Miś?

„Nie wiedzieliśmy, jaki był naprawdę Miś. Wszyscy uważali go za człowieka skrytego, nie uzewnętrzniającego swoich uczuć. Tym gorzej, ponieważ nam jest przez to trudniej rozgryźć Misia.” Miś całkiem nierozgryziony, za to dość gruntownie martwy został znaleziony przy torach koło Otwocka. Do czego na pewno by nie doszło, gdyby trzymał się przedwojennej oficerskiej emeryturki i nie próbował fikać w światku handlarzy dzieł sztuki. A fikał tak oto, że na przykład „Na podstawie zdjęcia mógł dokonać ekspertyzy. Nieraz zdarzało się, że w ten sposób dowiadywał się, kto posiada naprawdę wartościowy obraz. Stwierdzał wówczas, że to jest, powiedzmy, obraz ze szkoły monachijskiej z końca XIX wieku, wart najwyżej 300 złotych”. Choć bohomaz wart był z dziesięć razy więcej. Po czym na dłuższy czas zapadała cisza. A potem ni z gruchy ni z pietruchy u posiadacza zjawiał się przypadkowy „znawca sztuki”, który – idiota! – dawał za płótno nawet 400 złotych. I posiadacz sprzedawał z pocałowaniem rączki, szczęśliwy, że trafił na frajera.
Czasami Miś musiał się użerać z hołotą: „Sporo czasu zajęło nam wyjaśnienie transakcji, jakie Miś przeprowadzał ze Sztosową, wdową po jego kontrahencie z Łodzi. Była to paskudna baba, stara i bardzo głupia. Zdaje się, że nie bardzo wiedziała, jakie obrazy sprzedaje Misiowi. Interesował ją jedynie rozmiar płócien oraz ich ramy. Obrazy bez ram uważała zdaje się za bezwartościowe.”
A przecież innym manszardom szczęście dopisywało jeszcze rzadziej: „… kupę czasu stracił, nim znalazł naiwnego cudzoziemca, któremu za pół darmo wepchnął autentyczną piętnastowieczną ikonę Rublowa z dyskretnym napisem na odwrocie: Zakłady produkcji pomocniczej Ruch w Wołominie.” A skoro tak, to już nam – summa summarum – Misia żal odrobinę mniej.

O Misia zresztą mniejsza – bo najwięcej – jak zwykle w naszej ulubionej literaturze milicyjnej – rozgrywa się na obrzeżach.
Oficer, który odgrzebuje sprawę po latach (Archiwum PRL?) oddycha z ulgą: „Na szczęście dokonane zostało zdjęcie fotograficzne miejsca wypadku.” To ważne uściślenie, bo niedbały technik mógł przecież wykonać zdjęcie rentgenowskie, warstwowe, pozowane, reklamowe, o zdjęciu z krzyża nie wspominając. Nie sposób zaprzeczyć: „Przez ostatnie siedem lat kwalifikacje naszych funkcjonariuszy poważnie wzrosły.” Najlepszy dowód – przewód intelektualny, jaki demonstruje ten sam oficer: „Nieprzytomny człowiek nie sięga po chusteczkę, aby obetrzeć krew, nie wkłada rąk do kieszeni, nie kuca opierając nadgarstka o kolano.” I niech kto spróbuje zaprzeczyć!

Poza tym oficer MO zachowywał zawodową trzeźwość w kwestii dzieł sztuki i jego Miś nie wziąłby na te swoje plewy: „Przywiózł pieniądze w całości i trzydzieści dwie naświetlone klatki obrazu Michała Anioła. Wyrywałem z ręki laborantowi jeszcze wilgotne odbitki. I mnie obraz rozczarował. Spodziewałem się Bóg wie czego, a tymczasem malunek jak to malunek. Kolorowe reprodukcje w Klubie Międzynarodowej Prasy na Nowym Świecie podobały mi się o wiele bardziej.” Dopowiedzmy: nie po to władza ludowa oferowała szeroki paletaż ozdób ściennych w Międzynarodowych Klubach Książki i Prasy, żeby oficer MO miał się zachwycać jakimiś bazgrołami sprzed kilku wieków.

Innym figurom dramatu wiedzie się rozmaicie. Weźmy takiego drwala Fetczaka „— Owszem, Fetczaka spotkałem. Gadaliśmy chwilę, śmiałem się, skąd mu się dzisiaj tak na pracę zebrało. Normalnie, jak popracuje dwie godziny, to ma dość i idzie do geesu na piwo.” Tu została przemycona istotna informacja – w GS-ie nieopodal Otwocka jest piwo! „Śledzie się pojawiły na Terespolskiej…”

Nieporównanie gorzej garował Gródecki „Gródecki, człowieczek raczej niewysoki i mało reprezentacyjny, w czerwcu, w okresie egzaminów wstępnych, ubierał się w ciemny garnitur i kapelusz, brał do ręki laskę i spacerował przed politechniką. Gdy rodzice, którzy odprowadzali właśnie swoje pociechy, pytali się o drogę do sali egzaminacyjnej, Gródecki wyjaśniał, dodając mimochodem, że jest właśnie dziekanem tego wydziału, na który dana pociecha miała zdawać. Ten chwyt niemal zawsze skutkował. Zachwyceni rodzice zapraszali pana dziekana na kawę i przypuszczali szturm, aby przyjął synka czy córeczkę na swój wydział. Gródecki najpierw się wzbraniał, a potem kapitulował. Łapówek nie brał z góry. Dopiero jak potomek nowych znajomych został przyjęty na uczelnię, w czym zresztą żadnej zasługi Grodeckiego nie było, inkasował honorarium. Wpadł przypadkowo, gdy prawdziwemu dziekanowi wydziału mechanicznego przedstawił się jako dziekan tegoż.”

Wszystko to jednak zmierza w stronę dramatu egzystencjalnego. Człowiek stawia sobie „przeklęte pytania” pod „pustym niebem”. Nic nie jest stałe, nic pewne, nic na zawsze. Weźmy zwykły wieczór w warszawskim mieszkaniu: „Lekko rysował się w ciemnościach prostokąt okien; księżycowa noc była jasna. Monotonnie stukał ścienny zegar. (…) Znów minęło nieco czasu. Ulicą przejechał samochód. Monotonnie cykał zegar.” Nawet zegar wydaje się niepewny swej roli w misterium życia: raz „stuka”, raz „cyka”. Oszaleć można.

A i tak tej najbardziej dogłębne pytania graniczne padają podczas libacji alkoholowej w gronie przemytników. Tuż przy granicy z Czechosłowacją: „Na puszystym dywanie leżała jakaś niekompletnie ubrana dziewczyna. Obok stały kieliszki. Druga, raczej kompletnie rozebrana, tańczyła z tęgim, niskim mężczyzną. W kącie stał adapter, obok prawdziwa bateria butelek. — Bardzo przepraszamy — powiedziałem głośno. Tęgi facet jak oparzony odskoczył od swojej partnerki. Leżąca na brzuchu blondynka przekręciła się na plecy i uniosła głowę. — Co to za facety? — spytała nie wiadomo kogo.”

Pyta nie bardzo wiadomo kto, pyta nie bardzo wiadomo kogo. Czysta dostojewszczyzna!