- Autor: Salecki Jerzy Andrzej
- Tytuł: Córka z nadmiarem temperamentu
- Wydawnictwo:KAW
- Seria: Czerwona Okladka
- Rok wydania: 1979
- Nakład:
- Recenzent: Grzegorz Cielecki
LINK Recenzja Tomasza Lady
LINK Recenzja Ewy Helleńskiej
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego
Liczne trupy w rozbełtanym śledztwie
Powieść Jerzego A. Saleckiego „Córka z nadmiarem temperamentu” rozpadła mi się w trackie lektury na kilka kawałków, a może nawet na kilkanaście. Tak się dzieje niestety często w wypadku kryminałów wydawanych na przełomie lat. 70. i 80. (tu mamy rok 1979). Słaby klej puszcza nawet przy starannej i delikatnej lekturze. Cóż, takie były czasy.
Pierwszy rozdział nosi tytuł „Impas” i faktycznie wielokrotnie znajdowałem się w impasie, czytając dzieło Saleckiego. To chyba jedyna powieść tego autora i danych biograficznych też próżno gdziekolwiek szukać. A zatem tu także impas.
Trud lektury wynikał przede wszystkim z meandrów stylu, jakieś ciężkiego i topornego. Zupełnie jakbym czytał wielostronicową instrukcję obsługi sokowirówki. Ponadto wielość postaci zaludniających 240 stron książki, jak również plątanina wątków utrudniało lekturę niemożebnie. Prosta, wydawałoby się, sprawa morderstwa podrzędnego cinkciarza rozwija się w coraz to nowych kierunkach i wkracza w kolejne ślepe uliczki.
Otóż cinkciarz Morawiec Marian został przejechany samochodem. Wiedziano, że handlował fałszywymi dolarami. Należało zatem pójść tropem jego kontaktów. Sprawa trafia w ręce majora Kamienieckiego (rozwiedziony, jedna – tytułowa córka – Agnieszka).
Tymczasem giną kolejno dwie kobiety – jedna zostaje uduszona po wyjściu z mieszkania przy ulicy Targowej, druga w kłótni uderzona lampą (to w mieszkaniu przy Międzynarodowej). Z kolei niejaki Pawlicki z Płochocińskiej wyskakuje przez okno. Nie bardzo wiadomo, czy wszystkie te wątki stworzą spójną całość. Kolejni porucznicy, sierżanci i kapitanowie milicji płaczą się, pojawiają i znikają, uczestniczą w naradach na różnych odcinkach śledztwa. W pewnym momencie podejrzana jest nawet córka majora Kamienieckiego. Co za galimatias. Uff !!! I może nawet koncepcja była słuszna – oddać całą rutynę, zespołowość, ale i chaos pracy milicjanta. Tylko niestety zawiodło wykonanie. Intryga mało wciąga. Czy zatem książka jest do imentu zła? Tego bym nie powiedział. Mamy bowiem sporo obserwacji obyczajowych, trochę klimatu późnego Gierka i nieco warszawskiej topografii. A to już jest coś, dla mnie nawet więcej niż coś. Do tego życiowe refleksje majora, który lubi monologi wewnętrzne: „Chociaż przekroczyłem już czterdziestkę i przybywało mi siwych włosów, dalej byłem zdrów jak przysłowiowy koń i nic nie świadczyło o tym, że w najbliższym czasie powędruję na seksualną emeryturę”. No cóż, na seksualną może nie, ale na pracowniczą to za chwilę.
Przesłuchiwany obywatel Kościelniak zeznaje na okoliczność opuszczenia mordowni „Regionalna”: „Pijany byłem trochę. Szłem i szłem przed siebie, ale nogi źle niosły, więc się w rowie przy szosie przyłożyłem przespać krzyne”. – Przy jakiej szosie? – Co od miasta idzie na Warszawę i w Pilawę wpada”.
Z kolei niejaki Edward Pawełkiewicz postępował zgoła inaczej niż Kościelniak: ” – Co robiliście po wyjściu z domu przy Międzynarodowej? – Poszedłem do Samsona (istnieje do dziś na Starówce, bywam bo niedrogo). To taka prywatna knajpka. Kupiłem dwie butelki soplicy i pojechałem do domu. Wypiłem co było w barku, a później te dwie butelki”. Niestety czytelnik nie dowiaduje się, co i ile było w barku, a przecież ta kwestia mogła mieć niebagatelne znaczenie dla śledztwa.
Pociągi wówczas jak dziś jeżdżą podobnie, a więc mamy jakieś stałe punkty odniesienia we wszechświecie: „Pojechałem po Agnieszkę na Dworzec Centralny. Pociąg z Zakopanego przybył opóźniony zaledwie o sto sześćdziesiąt minut”. Jak więc widzimy powieść ta nie jest zupełnie stracona i jeżeli tylko przełkniemy narracyjne mielizny, to miejscami uciecha z lektury będzie niezgorsza. Zaznaczam jednak, że trzeba naprawdę mieć pasję i zacięcie do czytania kryminałów milicyjnych. Zdecydowanie „Córka z nadmiarem temperamentu” to lektura dla wytrwałych.
A po lekturze warto sięgnąć do barku, choć zapewne nie zastaniemy tam martela, którym pułkownik Bańczak (cóż za starannie dobrane nazwisko) uraczył majora Kamienieckiego na zwieńczenie sprawy. Całe szczęście naszych domowych trunków nie musimy trzymać w kasie pancernej i to jeszcze za skoroszytami (jak wspomniany Bańczak).