- Autor: Parfiniewicz Jerzy
- Tytuł: Śmierć nadjechała fiatem
- Wydawnictwo: MON
- Seria: seria Labirynt
- Rok wydania: 1988
- Nakład: 200000 + 300
- Recenzent: Mariusz Młyński
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego
Ta książka mogła być nawet dobra, gdyby nie była tak nieświeża, wtórna i nierówna. Jej druk ukończono w kwietniu 1988 roku czyli u progu końca realnego socjalizmu, a jej akcja toczy się na przełomie sierpnia i września 1981 roku czyli w czasie karnawału „Solidarności”; autor chyba nie dostrzegł – a może nie chciał dostrzec? – wydarzeń jakie miały miejsce w ciągu tych siedmiu lat, bo w tle śledztwa dzieje się prawdziwa Sodoma i Gomora, niczym w książce Anny Kłodzińskiej „W pogardzie prawa”.
Swoją drogą, nawet taka piewczyni socjalizmu i wielbicielka Feliksa Dzierżyńskiego jak rzeczona Anna Kłodzińska w 1988 roku włożyła w usta majora Szczęsnego kilka przekonywających zdań o przebudowie, a tutaj młody podporucznik milicji mówi do koleżanki, że „to, o co oni walczą, my podnosiliśmy w organizacji młodzieżowej już wcześniej. Dziwię się tylko formom tej walki: strajki, niszczenia…” – pociesznie to brzmi, bo wygląda tak, jakby istniały jakieś inne realne formy dialogu z ówczesną władzą; poza tym autor chyba chciał zasugerować, że to, co wydarzyło się w sierpniu 1980 roku wcale nie było takie rewolucyjne, jak cały świat dziś uważa. Inna sprawa, że obrazy tej grozy nie wzbudzają żadnego napięcia; pojawia się nawet scena w której rozwścieczona młodzież niszczy motocykl jednego z milicjantów – podobna scena pojawia się we wspomnianej książce „W pogardzie prawa” ale tam, mimo swojej tandetności, budziła pewien niepokój; tutaj jest po prostu siermiężnie.
A sama intryga jest prościutka: mamy inżyniera Lucińskiego, który po powrocie z Włoch chce kupić samochód i w tym celu chce kupić trochę bonów towarowych, daje więc ogłoszenie do gazety; odpowiada na nie mężczyzna, który razem ze wspólnikiem wywozi Lucińskiego do lasu, zabija i zakopuje w ziemi. Śledztwo prowadzi kapitan Jerzy Morawski, milicyjny pasjonat, któremu żona sugeruje zmianę pracy, a w odpowiedzi mówi: „Wolałbym już raczej zmienić żonę niż pracę”; pomaga mu podporucznik Jacek Bondaruk smalący cholewki do starszej sierżant Krystyny Grzelec. I tak się to toczy miejscami nielogicznie, miejscami naiwnie, a miejscami niekonsekwentnie: milicja szuka mordercy, choć ciała Lucińskiego nie znajduje, przestępcy zmywają farbę z fiata płynem do mycia samochodów, a kapitan Morawski nie może się zdecydować, czy być dla swoich podwładnych służbistą czy swatem. Jest kilka drewnianych wypowiedzi, jest trochę silenia się na luz, jest trochę propagandy; wszystko jednak sprawia wrażenie odbębnienia pańszczyzny w celu szybkiego zameldowania się w kasie Wydawnictwa MON i skasowania forsy za książkę wydaną w nakładzie 200 000 egzemplarzy – bo zawsze miałem wrażenie, że powieści z serii „Labirynt” napisane nie przez pisarzy ale przez dziennikarzy, prokuratorów czy filatelistów sprowadzały się tylko do tego.