- Autor: Butrym Marian
- Tytuł: Umarłym wstęp wzbroniony
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Ewa wzywa 07
- Zeszyt nr 50
- Rok wydania: 1972
- Nakład: 100275
- Recenzent: Wiesław Kot
LINK Recenzja Norberta Jeziolowicza
LINK Recenzja Ewy Helleńskiej
Do dzieła, kapitanie!
Drutem do szydełkowania prosto w serce dostał Jerzy Milewski, celnik. Akurat gdy z nocnego lokalu o nazwie „Piast” próbował zatelefonować w sprawie nie cierpiącej zwłoki.
Byłby to czysty bandytyzm, gdyby w mieszkaniu Milewskiego nie znaleziono walorów w dolarach i metalach szlachetnych, znacznej wartości. Co naprowadza śledczych na myśl, że denat w pojedynkę sobie tego wszystkiego nie zorganizował. A jeszcze jak w milicyjne łapy trafia notes z tajemniczymi sumami i nazwiskami, sprawa cuchnie na kilometr. Węszyć zaczyna ekipa pod kierownictwem kapitana Piotra Morskiego, lat 32, taka sobie pensja i rana postrzałowa w dorobku. Ten kapitan jest osią całej intrygi, bo „ewka” to jego pisane na bieżąco sprawozdanie. Pisane polszczyzną zawadiacką, ironiczną, taką „pod Borewicza”. Co dodaje kolorytu śledztwu polegającemu na upartych usiłowaniach szeroko rozgałęzionego aparatu, co odpowiada szeroko rozgałęzionej aferze.
Gdyby nie postać kapitana rzecz uległaby takiemu pokawałkowaniu, że z tego tłumu anonimowych funkcjonariuszy nie udałoby się wyłowić ani jednej twarzy godnej zapamiętania, ani jednego epizodu. A tak czytamy sobie ten narracyjny strumyczek raz po raz natykając się na stylistyczne ozdobniki. Ot, pewien zakonspirowany milicjant pielęgnuje maskujący „wygląd rutynowanego kaznodziei”. Inny rzuca spojrzenie, które przyprawiłoby o zawał serca Bazyliszka. Jeszcze inny stosuje wobec podejrzanego nacisk, pod którego wpływem ten przyznałby się nawet do zamordowania ojca Hamleta. Ale pośród tych perełek nie brakuje i plew. Jak choćby skandalicznie banalne zdanko: „W każdej zbrodni jest coś, co budzi w człowieku sprzeciw i nie pozwala się z nią pogodzić”. Ale banały występują i w większym kalibrze. Bo oto ekipa milicyjna to zgrana paczka wypróbowanych przyjaciół — oddanych sobie nawzajem a bezwzględnych dla przestępcy. Patronuje im z wysoka pułkownik pykający z fajeczki: surowy, ale sprawiedliwy. Nie darmo do podwładnych zwraca się: „syneczku”.
Z rzeczy przypominających koloryt lat dawnych wymienię zabłąkany w fabule „bon konsumpcyjny”, który kierownik lokalu obowiązkowo sprzedaje każdemu gościowi „programu kabaretowego”, składającego się z orkiestry i striptizu. Kawałek dalej czytamy, jak to kapitana Morskiego brzydzi obijanie się po nocnych lokalach, ponieważ tam świat przestępczy (doliniarze, cinkciarze) spotyka się z prywatna inicjatywą. A kapitan doskonale wie, jak wyrastają takie fortuny. Prywaciarz kupuje tanio w państwowej firmie, dokonuje na wyrobie kosmetycznych poprawek, naszywa nową metkę i towar sprzedaje dwa razy drożej. I jak tu ścierpieć towarzystwo takiego typa. „I wtedy — snuje refleksję kapitan — zaczynam tęsknić za towarzystwem normalnych ludzi. Takich, którzy zastanawiają się, czy im wystarczy do pierwszego, chodzą na mecze „Legii” i wstają do pracy wczesnym rankiem. I dopóki wiem, że istnieją tacy ludzie, wierzę, że moja praca ma sens”. Paradoksalnie jednak to nie ta społeczna szarzyzna zapełnia strony powieści milicyjnej, a wręcz przeciwnie. Z reguły to niebieskie ptaki mają życiorysy, których spragnieni są ci przykładni, co wstają o piątej rano. I na przygody tych kolorowych obrzydliwców wydają ostatnie grosze.
Milicja pracuje nad przedstawioną tu, ze wszech miar rozwojową sprawą, ale i czasy takie, że przestępcy grupują się w doskonale zorganizowane zespoły. I dopiero taki zespół, kierowany przez mocny przestępczy mózg ma szansę zarobić naprawdę duże pieniądze. Ale, żeby fabuła (a i Milicja Obywatelska) miała jasno oznaczonego bohatera, pułkownik popędza go: „Do dzieła kapitanie!” A kapitan nawet jak pozostaje tylko trybikiem, który zna swoje miejsce, to nam to wszystko przynajmniej ładnie opowie.