Butrym Marian – Umarłym wstęp wzbroniony 124/2010

  • Autor: Butrym Marian
  • Tytuł: Umarłym wstęp wzbroniony
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Ewa wzywa 07
  • Zeszyt nr 50
  • Rok wydania: 1972
  • Nakład: 100275
  • Recenzent: Norbert Jeziolowicz

LINK Recenzja Wiesława Kota
LINK Recenzja Ewy Helleńskiej

Ewa z jednym okiem figlarnie przymrużonym

Moje pierwsze spotkanie z tą książką wzięło się z dwóch przyczyn. Po pierwsze, tytuł wydał mi się stosunkowo niezły; niby taki bardzo kryminalny, ale jednocześnie mogący także nieść powiew „poważnej” literatury poruszającej drażliwe kwestie społeczne.

A po drugie  – o ile to nie jest przypadkowa zbieżność nazwisk- to autor był także ‘w cywilu’ dość znanym dziennikarze muzycznym w Peerelu. W latach 80-tych nawet redaktorem naczelnym miesięcznika o nazwie Magazyn Muzyczny  Jazz, z którym wiążą się już moje bardzie osobiste wspomnienia. O ile dobrze sobie przypominam, to zmarł on przedwcześnie jeszcze w tamtych czasach.

Dodatkowo wyszedłem także z założenia, że do jubileuszowego, pięćdziesiątego zeszytu serii wykorzystano jednak  dzieło przynajmniej na  przyzwoitym poziomie.  I nie zawiodłem się. Powiem zresztą od razu, że zeszyt  „Umarłym wstęp wzbroniony” bardzo mi się podobał. I zachęcam Klubowiczki i Klubowiczów do jego lektury.

A dlaczego mi się spodobał: głównie ponieważ Marian Butrym to jeden z bardzo niewielu autorów (o ile w ogólne nie jedyny serii  Ewy), który starał się wypracować naprawdę własny styl  i opisywał pracę milicjantów z lekkim dystansem, luzem, a niekiedy nawet autoironią. I co ważniejsze wytrzymywał w tym stylu przez całą nowelę, a nie tylko przypominał sobie o tym  w pojedynczych przypadkowych scenach.  Jeśli natomiast chodzi o umieszczenie go w kontekście innych twórców naszego ulubionego gatunku, to można zaryzykować tezę, że autor był tak trochę w rozkroku pomiędzy Kłodzińską a Chmielewską, a jednocześnie patrzył do góry na twórczość klasyków gatunku, jak np. Chandler.  I okazało się, że w tak niewygodnej pozycji można popełnić powieść milicyjna może nie wybitną, to jednak  zdecydowanie wyróżniającą się z tłumu przeciętności.

Jeśli chodzi o fabułę, to niewątpliwie nie jest ona specjalnie odkrywcza: kapitana Piotra Morskiego budzi w środku nocy telefon – przełożony wzywa go do morderstwa. W kabinie telefonicznej w nocnej restauracji „Piast” znaleziony został nieboszczyk  zabity w kabinie telefonicznej  zaostrzonym drutem  do robótek ręcznych  wbitym prosto w serce.  Następnie akcja rozwija  się zgodnie z regułami gatunku, a nawet będą kolejne trupy. Mamy do czynienia nawet ze znaczącą amerykanizacją fabuły w kierunku niemalże zorganizowanej  przestępczości czy poważnych  struktur mafijnych: anonimowi przestępcy straszą milicjantów przez telefon, podejmuje  się (oczywiście nieudaną) próbę ich skorumpowania, a nawet  pojawia się groźba zabicia zbyt dociekliwego stróża prawa. Ta ostatnia groźba zostaje  nawet zrealizowana  w postacie zamachu na życie kapitana  Morskiego z użyciem broni palnej. Oczywiste jest, że był to zamach nieudany, chociaż niewiele brakowało.

Pierwszy denat to  Jerzy Milewski,  który był  kierownikiem zmiany w urzędzie celnym na Okęciu. W jego mieszkaniu znaleziono dolary, zabytkową biżuterię oraz książeczkę PKO na hasło z wkładem ponad  pół miliona złotych. Dla wszystkich w komendzie jest więc oczywiste, że morderstwo to wynik porachunków w grupie przestępczej. Słusznie wychodzi się bowiem z założenia, iż uczciwy  człowiek nie może być jednocześnie  bogaty, a takiego majątku złotych nie można ukraść w pojedynkę.

W trackie lektury odniosłem wrażenie, że autor raczej nie znał się na realiach pracy MO, ale nadrabiał to bogatą wyobraźnią.  Wprowadza takie techniczne określenia a jak służba X (to byli chyba wywiadowcy), która nawet posiada lokalne kontaktowe. Spotkamy także takie elementy technokratyczne, które były bardzo charakterystyczne dla gierkowskiej propagandy, jak wykorzystanie przez MO  substancji o nazwie arit aktywny. Arit ten  – z domieszką preparatu izotopowego BX –  był bardzo praktycznym środkiem, ponieważ można nim było  pokryć dowolny  przedmiot, a osoby go dotykające zostawały napiętnowane i można je było zidentyfikować za pomocą zwykłych fotografii, jako że promieniowanie ABX zostawiało ślad na błonie fotograficznej  w postaci  ciemnych smug. Nie wiem, czy kiedyś istniała w strukturze stołecznej komendy komórka organizacyjna o kryptonimie X i czy ktokolwiek wykorzystywał  takie preparaty izotopowe, ale szeroka publiczność niewątpliwie miała wrażenie, iż Milicja Obywatelska  jest silna, sprawna, wyposażona w najbardziej nowoczesny sprzęt i generalnie nie szczędzi pieniędzy oraz innych środków na łapanie bandytów zakłócających spokój porządnych obywateli, którzy  uczciwie  pracują ‘aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej’……

W ogóle poza pełną napięcia i ofiarną pracą, milicjanci mają także całkiem przyziemne problemy – w jednej ze scen członek kolektyw śledczego dzwoni  do spółdzielni  mieszkaniowej w celu uzyskania zaszczytu wizyty  hydraulika. I jest to już kolejny z takich telefonów – łatwiej było zapewne złapać mordercę  niż uzyskać wizytę  fachowca. I to jest akurat absolutna prawda historyczna.

Nie wiem czy to przypadek ale w całej noweli jest kilka motywów, które zostały następnie wykorzystane w kilku odcinkach serialu „07 zgłoś się”, a więc  Butrymowi należy się  także zaszczytne miano pioniera.  Dowodem tej tezy może być fakt, że emisja pierwszych odcinków z Bronisławem  Cieślakiem w roli głównej rozpoczęła się dopiero  cztery lata po opublikowania „Umarłym wstęp wzbroniony”. Tym razem nie będę podawał przykładów –  przyszłym, czytelnikom tej noweli  zostawiam frajdę samodzielnego odnajdywania tych fragmentów.

W ogóle może się wydawać, że  kapitan Morski jest jakby pierwowzorem porucznika Borewicza, jeśli  chodzi o rodzaj poczucia humoru, poświęcenie dla służby, styl życia, ale także niezbędny dystans do samego siebie. Wskazuje on na przykład, iż w karierze w wydziale zabójstw dorobił się czterech gwiazdek kapitana, odpowiednio wysokiej pensji i jednej rany postrzałowej.  Autor pozostawia czytelnikom  do rozstrzygnięcia, czy to dużo czy mało jak na trzydziestodwuletniego mężczyznę.  Potrafi on także podziękować dyrektorowi placówki celnej na Okęciu mało komunistyczną formułą „Bóg zapłać !”. Milicjanci to też ludzie i mają jakieś  realne cechy osobowości: główny bohater lubi jazz (wymieniani są Coltrane’a oraz Ellingtona). To jest może zbyt wyrafinowane jak na Sławka Borewicza, ale z drugiej strony  w jednym z telewizyjnych odcinków  czyta on książki kryminalne w języku angielskim, co zapewne także nie było wtedy najbardziej masową rozrywką.

W utworze Butryma zaprezentowana  jest także próba generalnej analizy sytuacji społecznej rozwiniętego społeczeństwa socjalistycznego: według autora  mieszkańcy Peerelu dzielą się z grubsza na trzy grupy: bywalców nocnych lokali, porządnych ludzi oraz milicjantów, którzy chronią  tych drugich przed pierwszymi. Zupełnie unikalny jest  w tym kontekście monolog wewnętrzny Morskiego wskazujący, dlaczego milicjanci nie lubią zaglądać do nocnych lokali. To była straszna pokusa, aby podać Kubowiczkom i Klubowiczom odpowiedź na to pytanie, ale mimo wszystko nie chciałbym psuć frajdy z czytania. W końcu zdaję sobie sprawę, że recenzje pisane są głownie dla innych pasjonatów, a  nie szerokiej publiczności.  Dodam tylko, że chodzi o stronę 37.

Nie wiem na ile autor zdawał sobie, że przeglądanie kieszeni  denatom i wyciąganie wniosków istotnych dla śledztwa na podstawie znalezionych tam przedmiotów, to jeden z  niezbędnych  klasyków powieści kryminalnej od lat 20-tych ubiegłego wieku, ale dla porządku: w płaszczu Milewskiego znaleziono:  portfel z dokumentami, bon konsumpcyjny na noc przestępstwa do restauracji „Piast” oraz dwa wykorzystane  bilety do kina „Relax’. Czuli, że nie peerelowski trup nie może się równać z zamordowanymi w Los Angeles czy w Nowym Jorku, ale jednak kawałek realiów egzystencji  na początku lat 70-tych mógł znaleźć odzwierciedlenie w powieści  milicyjnej.

Tak się złożyło, że po raz kolejny w krótkim czasie recenzuję zeszyt o charakterze „jubileuszowym”. Wybór  redaktora Butryma jest  był z punktu widzenia wydawnictwa  bardziej ryzykowny niż literata Zeydlera-Zborowskiego, ponieważ był to jednak autor o zdecydowanie mniejszym dorobku  i renomie. Ale myślę, że czytelnicy na początku lat siedemdziesiątych mieli sporu frajdy z lektury tej  książki, a i  członkowie Klubu zapewne także podzielą ten pogląd.