- Autor: Sławek Gertruda R.
- Tytuł: Łzy Boga Słońca
- Wydawnictwo: MON
- Seria: seria Labirynt
- Rok wydania: 1974, 1990
- Nakład: 60000
- Recenzent: Irena Kościelniak
LINK Recenzja Michała Lorka
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego
Kapitan Janowicz zamiast kołysanki
Jeżeli ktoś przypadkiem cierpi na bezsenność, zamiast liczyć barany, powinien sięgnąć po „Łzy boga słońca” Gertrudy R. Sławek. Efekt gwarantowany. Kryjącej się pod pseudonimem parze autorów, Jerzemu Bojarskiemu i Romanowi Jarosińskiemu, udało się stworzyć pierwszorzędne usypiadło.
Jest to o tyle ciekawe, że w książce występuje szereg elementów, za pomocą których bez większego trudu można by zbudować trzymającą w napięciu fabułę. Mamy w niej zatem: historyczną zagadkę, ukryty skarb, morderstwo, śledztwo, romans, piękną kobietę, i delikatny powiew egzotyki. Cóż więc sprawia, że mimo tej atrakcyjnej, jakby nie było, mieszanki, brniemy przez kolejne strony, z utęsknieniem wyglądając ostatniej?
Powodów jest wiele. Zacznijmy od tego, że wszystkie wyżej wymienione elementy zostały uproszczone i połączone ze sobą w sposób, który urąga wszelkiej logice. Do kluczowych wydarzeń dochodzi bowiem przypadkiem i to przypadek jest jedyną zasadą, na której opiera się akcja. Oprócz tego autorzy zastosowali zgoła ślimacze tempo narracji.
W ich liczącej sto siedemdziesiąt parę stron książeczce, akcja zawiązuje się na przestrzeni aż sześćdziesięciu. W czasie ich lektury czytelnik poznaje Piotra Wernera, starzejącego się literata nieszczęśliwie zakochanego w młodej i pięknej Klarze, która to pod nieobecność swojego wojażującego po Ameryce Południowej narzeczonego, reżysera Adama Horneta, nawiązuje romans z Wernerem, wywołując u tego ostatniego zwiększoną dbałość o garderobę i zmniejszoną produktywność.
Na scenę wkracza również tajemnicza postać, która spędzając wakacje u bogatego Kaszuba na Helu, przypadkiem trafiła na fragment korespondencji sprzed z górą stu lat, w której to opisana została pewna kryjąca tysiąc guldenów szafa. Przeczytawszy kilka niejasnych zdań, w których zamajaczyło złoto, postać owa przerywa wakacje i rusza w Polskę na poszukiwanie szafy. Wydać by się mogło, że postępuje nieco naiwnie, lekceważąc fakt, że od chwili napisania listu upłynęło parę ładnych lat, w czasie których miały miejsce dwie wojny światowe i dosyć znaczne zmiany terytorialne. A jednak. Wytrwałość postaci zostaje wynagrodzona, kiedy przez przypadek odkrywa szafę w muzeum w Dąbrowie. Teraz musi jedynie odnaleźć otwierający skrytkę klucz w formie sztyletu z gryfem i sezam stanie przed nią otworem. Sztylet zna co prawda jedynie ze zdawkowego opisu zawartego w liście, ale nie ma to najmniejszego znaczenia. W wyniku działania kolejnego, jakże szczęśliwego przypadku, postać trafia na niego w warszawskim salonie Desy. Ubiega ją jednak nieświadomy znaczenia sztyletu Piotr Werner, który oprócz parania się literaturą, kolekcjonuje także osobliwe bibeloty. Tajemniczy łowca skarbów nie poddaje się jednak i dokonuje włamania do willi literata. Niestety ów, zaabsorbowany powrotem narzeczonego swojej kochanki i rychłym końcem romansu, zapomina zostawić w domu nabyty drobiazg i nosi go przy sobie. Włamanie nie przynosi więc spodziewanych rezultatów, a jego jedynym efektem zdaje się być pozostawienie przez tajemniczą postać odcisku rękawiczki.
Z owych sześćdziesięciu stron dowiadujemy się również o wielu nie mających najmniejszego znaczenia drobiazgach, takich jak szczegółowe poczynania Piotra Horneta w kraju i za granicą.
Ślimacząca się narracja okraszona zostaje sporą dawką ideologii.
Powrót Adama Horneta staje się pretekstem do przedstawienia „dolce vita” warszawskich kręgów kulturalnych. Kiedy Hornet zjawia się w ulubionym lokalu, jego właściciel tłumaczy się: „Dziś u mnie skromnie. Może być wędzony węgorz albo filet sarni na grzance”. Przy okazji Hornet od życzliwego kolegi, dowiaduje się, że Klarę widywano w towarzystwie Wernera. Mimo buzującej w nim zazdrości, nie zapomina o praktycznych sprawach i prosi kolegę o pożyczenie kilkuset złotych, ponieważ po powrocie posiada tylko dolary „za które chleba i masła kupić się nie da”. Kolega śpieszy z pomocą: „Proszę Cię bardzo. A może potrzebujesz więcej? Nie krępuj się. Ostatnio mam trochę forsy. Dostaliśmy wysokie premie”. Jak widać, pozostając w kraju też można się wzbogacić.
Punktem kulminacyjnym opisu zepsucia elity staje się przyjęcie wyprawione przez stęsknionego za polską mową Horneta, w czasie którego alkohol leje się strumieniami, gospodarz chwali się pamiątkami z podróży, wśród nich kompletem strzał zatrutych kurarą, a na koniec, wiedziony zazdrością, znieważa będącego jego gościem Wernera. Urażony literat opuszcza towarzystwo, które zniesmaczone incydentem rozchodzi się do domów. Choć gospodarzowi należało wybaczyć brak manier, kilka stron wcześniej pojawił się przecież komunikat: „Biometeorolodzy przewidywali na dziś wzrost złego samopoczucia, nastroje drażliwości i zmniejszony refleks”. Tego typu umilających lekturę wtrętów w książce nie brakuje.
Jeszcze tylko całkowicie niejasna próba zabicia Klary i na sześćdziesiątej pierwszej stronie pojawia się w końcu dzielny kapitan Janowicz, który z energią przystępuje do wyjaśnienia sprawy morderstwa Wernera. No tak, właśnie, gdzieś między imprezą u Horneta, zamachem na Klarę, a wkroczeniem na scenę Janowicza, Werner zostaje zamordowany.
Myliby się jednak ktoś, kto by sądził, że wraz z pojawieniem się kapitana i rozpoczęciem śledztwa, akcja w końcu nabierze tempa. Jest wprawdzie trup, ale napięcia wciąż brak, a pytanie „kto zabił?” nie budzi żadnych emocji. Wpływ na to ma niewątpliwie konstrukcja postaci, wśród których trudno jest znaleźć choć jedną sympatyczną, z którą czytelnik mógłby się utożsamić i która poprowadziłaby go przez meandry opowieści. Jasne jest, że w zamyśle autorów miał nią być kapitan Janowicz. Świadczyć o tym może chociażby odmalowany przez nich obraz jego jakże swojskiej egzystencji. Kapitan, w odróżnieniu od mieszkających w willach, jeżdżących fordami-capri, pijących dewizowe alkohole i opychających się sarniną indywiduów ze świata kultury, zajmuje piętnastometrową kawalerkę, jeździ autobusem, pije ekstra żytnią i żywi się żółtym serem oraz sałatką z pomidorów.
Samo śledztwo prowadzone jest w atmosferze radosnej beztroski. Między kapitanem, a wspierającym go w sprawie porucznikiem Zalewskim od pierwszej chwili zawiązuje się gruba nić sympatii. Kolejny dowód na łebskość kapitana, który przez palce patrzy na niedociągnięcia młodego, niedoświadczonego kolegi i stara się go wprowadzić w arkana zawodu. Panowie żartują, przekomarzają się, a służbowy wyjazd do Dąbrowy traktują niemal jak krajoznawczą wycieczkę. Szczęśliwym trafem kapitan Janowicz mieszkał kiedyś w Dąbrowie i z radością oprowadza po niej swego współpracownika. Słuchając referatu w pigułce traktującego o historii tego zakątku kraju Zalewski, a wraz z nim czytelnik, dowiaduje się, że kończącą okupację ucieczkę Niemców mieszkańcy Dąbrowy powitali z entuzjazmem, wiedząc, że w końcu „miasto na zawsze wróciło do prawowitych gospodarzy”. Informacja ta zapewne rozwiewa wszelkie ewentualne wątpliwości porucznika, co do przynależności Ziem Odzyskanych. Zażyłość kapitana i porucznika może miejscami budzić pewne podejrzenia. Na początku śledztwa Janowicz zaprasza kolegę do siebie na bruderszaft, dodając: „Zanosi się na to, że sporo czasu spędzimy razem. Tylko nie planujcie spotkań z dziewczynami, byłyby zawiedzione.” Choć nie ma się co dziwić, kapitan jest przecież mężczyzną przystojnym i odnoszącym zawodowe sukcesy. Nawet przełożony ma do niego „jakąś dziwną słabość”.
Poza takimi nielicznymi i z pewnością niezamierzonymi elementami humorystycznymi książka jest sucha jak wiór i drętwa jak, nie przymierzając, nieboszczyk. Widać wprawdzie, że autorzy silili się tu i ówdzie na dowcip, ale jego sens jest znany chyba tylko im samym. Podczas gdy bohaterowie wybuchają śmiechem, czytelnik studiując uważnie „zabawną” wypowiedź, zastanawia, o co tu chodzi.
„Wysiedli na dworcu śródmiejskim. Stąd do Janowicza było już blisko.
Ten kawałek przejdziemy pieszo, co? Zawsze mi się mylą wyjścia z tunelu pod rondem.
Roześmieli się.”
Dużo do życzenia pozostawia również język, którym posługują się postacie. Przez powieść przewijają się osoby o przeróżnym pochodzeniu i wykształceniu, wszystkie jednak używają jednakowego rejestru, a dialogi są sztuczne i wymuszone. Gdy kapitan zażywając odrobiny rozrywki po ciężkiej pracy, udaje się na festyn „Trybuny Ludu” i w specjalnie z tej okazji kursującym autobusie spotyka kolegę, mówi: „Popatrz, Marek, nieczęsto trafia się taka okazja. Nie dość że dojedziemy na samo miejsce, to jeszcze taka wygoda! Trzeba dopiero święta 'Trybuny’, żeby nie jechać w tłoku. Duży to plus dla organizatorów.” Zresztą nie tylko wypowiedzi, bo już same myśli bohaterów brzmią nienaturalnie. W finale opowieści, kiedy kapitan po rozwiązaniu sprawy idzie ulicą, zostajemy poinformowani, że „z satysfakcją odnotował, że coraz więcej samochodów jeździ na światłach mijania”. Ot taka sobie luźna refleksja zadowolonego z siebie detektywa.
Na zakończenie dodać jeszcze należy, że zabójstwa dokonano za pomocą nasączonej kurarą strzały, a zbójca ujawniony zostaje niemal na przedostatniej stronie. Pozostawieniu czytelnika w niewiedzy aż do samego końca, nie towarzyszy niestety napięcie, ponieważ przebrnąwszy przez sto siedemdziesiąt stron czerstwej opowieści, naprawdę olewamy „kto” i „dlaczego”. Jasne jest jednak, że nie satysfakcji z rozwiązania kryminalnej zagadki panowie Bojarski i Jarosiński chcieli dostarczyć swoim czytelnikom. Sens umoralniającej historii postarali się podkreślić nawet na ostatniej stronie. Chciwość nie popłaca, morderca został złapany i „samo życie dowiodło, do czego może doprowadzić bezwzględna pogoń za pieniędzmi.” A skromność naszego dzielnego kapitana zostaje w końcu nagrodzona: „Nagle w pobliżu latarni, na skraju chodnika, dojrzał połyskujący przedmiot. Schylił się i z małej kałuży wyciągnął dwudziestogroszową monetę. Uśmiechnął się, otrząsnął ją z wody i schował do kieszeni. Na szczęście…”
A my myślimy sobie „na szczęście to już koniec”.