- Autor: Maj Sjöwall, Per Wahlöö
- Tytuł: Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu
- Wydawnictwo: Amber
- Seria: Kryminał z Klasą
- Rok wydania: 2009
- Recenzent: Grzegorz Cielecki
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego
Budapesztański łącznik
Drugi tom cyklu powieści o Martinie Becku – „Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu” jest chyba najbardziej refleksyjna powieścią w dorobku pary autorskiej Maj Sjowall i Per Wahloo. Komisarz zostaje tu nagle wyrwany z rodzinnego urlopu i oddelegowany do Budapesztu. Tam, zdany niemal wyłącznie na własne siły, stara się odnaleźć zaginionego dziennikarza.
Sprawa jest delikatna. Martin Beck ma działać incognito nie ma w zasadzie żadnego punktu zaczepienia, poza kilkoma formalnymi informacjami. Komisarz zaczyna węszyć i dość szybko zdaje sobie sprawę, że sam jest inwigilowany. Słusznie zatem wciela się w przynętę i czeka na rozwój wypadków. Stara się wtopić w atmosferę miasta. Spędza czas na spacerach, w hotelowej restauracji, podróżuje statkiem, metrem, korzysta z kąpieliska Palatinus. Spogląda na tramwaje i rzekę z okna hotelowego pokoju. Pierwszy ogląd sytuacji przynosi nam zatem pocztówkę z Budapesztu. Aż szkoda, że dziennikarz nie zniknął w Warszawie. Wówczas Beck mógłby zamieszkać w hotelu Forum, spoglądać na Wisłę, Rotundę, Dworzec Centralny i snuć się po Starówce.
Pierwszym tropem wydaje się domniemana znajoma zaginionego, sportsmenka Ari. Gdy po krótkiej znajomości ma dojść z do sprowokowanego przez Arl zbliżenia: „Chwyciła za dół sukienki i jednym zręcznym ruchem zadarła ją po szyję. Nie miała nic pod spodem (bliższe szczegóły na str. 86), zastanawiamy się czy Martin Beck faktycznie przypadał do gustu pięknej kobiecie czy też chodzi o coś zupełnie innego. I chyba to drugiej, gdyż rychło okazuje się, że Ari nie traktuje swej czci niewieściej z jakąś specjalną atencją.
Pewnego wieczoru, gdy Marin Beck wychodzi na miasto by pooglądać tramwaje: „Po drugiej stronie rzeki pojawił się samotny pusty tramwaj. Powoli potoczył się po moście Elżbiety, stukot kół niósł echem nad wodą” (str. 92). Mamy tu symbolicznie ukazaną samotność komisarza w stolicy Węgier, a także jego bezsilność. Całe szczęście za chwilę ktoś będzie próbował zamordować Martina Becka i akcja ruszy z kopyta. Nie bez pomocy policji węgierskiej oraz polskiego akcentu. Oto okazuje się, że w tutejszym parku samochodowym milicji znajdował się nasz rodzimy produkt: „Niebiesko-biała Warszawa, rocznik 1962 z niebieskim kogutem na dachu jechała pustymi ulicami na urywanym rzewnym sygnale (str. 98). Wreszcie dowiadujemy się, że poszukiwany dziennikarz był członkiem gangu narkotykowego, a jego praca, umożliwiająca podróże po całej Europie, znakomicie pomagała w przestępczym procederze. Tu też drobny akcent polski, bowiem haszysz miał być zbywany także dilerom w Polsce (obok Rumunii, Czechosłowacji i Bułgarii). Całkiem ładne bratnie towarzystwo. Cóż, o ile wątek narkotykowy w powieści wydaje się dość naciągany (widać tu bliskość niektórych założeń naszej powieści milicyjnej), to cała część śledczo-refleksyjna powieści jest znakomita. Opisy relacji społecznych, ironia wyzierająca z rozmów między policjantami, czy w tracie przesłuchać podejrzanych (żelazny element wszystkich powieści Sjowall i Wahloo) nie mają sobie równych. Nie brak też pysznych scenek rodzajowych. Zajrzyjmy na przykład do resortowej stołówki: „- Przepraszam że pytam, ale czy to na pewno babeczka migdałowa? – A niby co innego? – Wygląda na zabytek kultury. Aż szkoda jeść. Muzeum cukrownictwa byłoby zachwycone” (str. 134).
Szwedzka spółka autorska lubi także grę z czytelnikiem. W drodze na Węgry Martin Beck spożywa piwo radeberger, ale z jego monologu wewnętrznego dowiadujemy się, że nie jest tak dobre by warto zapamiętać jego nazwę. Tymczasem w dalszej części powieści pojawia się postać nazwiskiem Radeberger. Oczywiście takich gier z czytelnikiem jest więcej.
Nie muszę wyjaśniać, że do zakończenia śledztwa czeka nas kilka zwrotów akcji a zakończenie będzie zaskakujące. Zazdroszczę tym, którzy jeszcze nie czytali książki.