- Autor: Kłodzińska Anna
- Tytuł: Trzy ciosy sztyletem
- Wydawnictwo: MON
- Seria: Labirynt
- Rok wydania: 1986
- Nakład: 280000
- Recenzent: Wiesław Kot
LINK Recenzja Anny Szlęk
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego
Posterunek obok siedziby PRON-u
Dorodny okaz psychokillera sprokurowała Anna Kłodzińska w powieści „Trzy ciosy sztyletem”. 255 stronic łyka się gładko, mimo iż mordercę oraz jego motywy poznajemy już w pierwszej scenie opowieści. Ale też czyta się, bo historia wywatowana jest aż w nadmiarze kolorytem Polski połowy lat 80.
Mamy tu dworcowe prostytutki grasujące na Centralnym i — tuż obok – krótki rys socjologiczny dworcowego półświatka, jest stołeczna kawiarnia, w której gromadzi się towarzystwo, żyjące z szemranych transakcji. Błyszczą liderzy firm polonijnych — pokazani w trakcie podróży służbowych do Wiednia czy Madrytu. Puszy się prywatna inicjatywa. Na cienkiej państwowej pensji upływa czas chirurgowi wegetującemu od jednej operacji do następnej. Mignie nawet kolejarz, który wraca po imieninach tak mocno nabuzowany, że można mu ściągnąć z karku służbowy mundur. Ba, pojawi się kłusownik, który zastawia szczęki w podtoruńskich lasach. Cała Polska żyje w osobliwej gorączce — na oko nic się nie dzieje, ale gdy trochę poskrobać, od razu widać, że socjalizm wszedł już w schyłkową fazę. Nikt go już nie traktuje poważnie — kto tylko może poprawia sobie byt metodami jak najbardziej kapitalistycznymi.
Na tym tle morderca reguluje swoje porachunki ze światem. Polegają z grubsza na tym, że gdy tylko trafi na kogoś, kto jest szczęśliwy, bo w tym stanie podgorączkowym, w jakim trwa Polska dobrze się czuje, natychmiast wymierza mu sprawiedliwość. Zabija — dla równowagi. Suma szczęść i nieszczęść mu się wyzerować. No, bo czy słynny ornitolog, profesor Zawilski, całkowicie spełniony jako naukowiec, mąż i ojciec, który rozkoszuje się jesiennym spacerem po Ogrodzie Saskim, nie jest wart tego, by mu tę przyjemność skrócić raz na zawsze? Albo weźmy takiego Janusza Bielińskiego, szefa firmy polonijnej. Wprawdzie kończyli studia razem, ale nasz mikry morderca dochrapał się od tego czasu z trudem skromnej posadki w państwowej firmie. A jego kolega ma pod sobą firmę z kilkoma filiami, kontrahentów w całej Europie, do tego domek podciągnięty do pierwszego piętra, ładną żonę i udanego synka. A przecież tak łatwo pozbawić go tego wszystkiego jednym ciosem sztyletu. Dla tej chwili rozkoszy warto sobie załatwić na użytek firmy lewe zwolnienie lekarskie — zresztą w firmie nikt i tak nie zauważa czy obywatel Jaszewski stawił się do swego warsztatu pracy, czy nie. Warto tłuc się do Szczecina, ucharakteryzować się dla zmylenia ewentualnych świadków i wyczekiwać sposobności, kiedy to doskoczy się ze sztyletem. Albo taka Magdalena Lenowicz, która z wdziękiem rozpycha się w świecie firm polonijnych. Skrapia się wytwornymi perfumami, a kochanków dobiera sobie z Hiszpanów jakby wyciętych z żurnala. A w dodatku pozwala sobie drwić z takiego „nic”, jakim okazuje się nasz Henryk Jaszewski z jakiejś tam firemki. To jej bezczelne szczęście też można łatwo przygasić. Wystarczy się zaczaić w podziemnym przejściu, ogłuszyć, rozpiąć futro i wbić nóż w samo serce. I – znowu — na drobnym odcinku między szczęściem i nieszczęściem równowaga została przywrócona.
Milicja w osobie majora Szczęsnego — ach, te oczy jak dwie czarne szparki, w których tlą się ogniki żaru! – z początku nie jest w stanie znaleźć motywu. Ani niczego, co łączyłoby zamordowanych. I to mimo, że morderca pisze do niej listy, w których chwali się swymi dokonaniami. Z czasem jednak do milicyjnych głów przebija się przekonanie, że mają do czynienia z psychopatą, ale bynajmniej nie wariatem. Milicja wyciąga wnioski.
I parę drobiazgów z epoki. Kiedy dyrektor PRL-owskiego przedsiębiorstwa chce się na chwilę pozbyć z pokojów służbowych swoich pracowników, nakazuje zorganizować dla nich konferencję. Mimo, iż taka właśnie odbywała się wczoraj i dzisiaj nie bardzo jest o czym rozmawiać. Ale to bynajmniej nikomu nie przeszkadza. („Po co jest ten miś?” — pytał klasyk). Konferencja jako taka się odbywa i nie ma obawy, że ktoś zapyta, po co została zorganizowana. Gdy technicy sięgają do szuflady biurka takiego PRL-owskiego urzędnika, znajdują tam obok zrozumiałych papierzysk także rolkę papieru toaletowego, mydło i ręcznik. A kiedy przeciętny mieszkaniec bloku idzie do piwnicy, to koniecznie z własną latarką. Wie, że tam ciemno, bo sąsiedzi rutynowo kradną żarówki. I coś takiego jak żarówka w piwnicy po prostu nie istnieje. Co mówi jeżeli nie wszystko, to bardzo wiele o ówczesnej Polsce. I jeszcze: jeżeli w miejscowości Rajsko chciało się komuś wytłumaczyć, gdzie mieści się posterunek milicji, mówiło się, że obok siedziby PRON-u. Może zresztą drwię sobie zupełnie głupio. Może tam mówią tak do dziś?