- Autor: Nakonieczny Ryszard
- Tytuł: Wysoka gorączka
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Klub Srebrnego Klucza
- Rok wydania: 1988
- Recenzent: Mariusz Młyński
LINK Recenzja Norberta Jeziolowicza
I znowu mam sobie za złe, że straciłem kilka godzin życia. Za co ja samego siebie tak okrutnie ukarałem przeczytaniem tej beznadziejnej książki? Czekają na mnie setki wartościowych powieści, a ja torturuję się takim badziewiem – i w imię czego? Naprawdę szkoda życia.
A przecież mogło być dobrze, mogła ta książka mieć jakiś sens, jakiś cel, jakąś solidną intrygę; niestety, mamy coś, co zamiast wzbudzać napięcie wzbudza irytację. Mamy więc wakacje w Trójmieście w trudnym do określenia roku – milicjanci palą papierosy giewonty i zenity, co mogłoby być jakąś wskazówką. Mimo, że panuje trudny do zniesienia upał bohaterowie chodzą w skórzanych kurtkach – a może lubią? Niejaki Marcin Majewski zostaje zamordowany w pobliżu swojego domu w okolicy sopockiego deptaka – a właśnie akurat tej nocy jego brat, Marek, wrócił pociągiem do Łodzi, pracuje bowiem w tamtejszej wytwórni filmów. Marek wraca nad morze, a tymczasem padają kolejne trupy: do końca książki będą jeszcze trzy.
No i dobrze, szybko domyślamy się, że chodzić tu może o handelek dolarami; cała akcja poprowadzona jest jednak tak nieudolnie, że tak właściwie to nie można być tego tak do końca pewnym. Intryga jest rozkosznie rozmemłana i nijaka – niby mamy tu jakieś geszefty z walutą ale ich szczegółów się nie dowiadujemy; mamy tu cztery trupy ale nie budzą one jakiegoś wzrostu napięcia; mamy trochę topografii Trójmiasta ale jest mocno schematyczna. Mógłby tę książkę uratować jej dość ciekawy język – trochę ironiczny, trochę sarkastyczny, trochę malowniczy; czytamy, na przykład, o ułożonej fryzurze jednego z bohaterów, że „mniej więcej tak musi wyglądać Huang-ho podczas bezwietrznej pogody”, z kolei jedna z kobiet miała „spojrzenie łączące wdzięk Świętego z pryncypialnością kapitana Klossa”; wszystko jednak tonie w pospolitej bylejakości. Lojalnie więc przestrzegam przed tą książką; wystarczy, że ja przebrnąłem przez tę mękę i nikt więcej już nie musi.