- Autor: Edigey Jerzy
- Tytuł: Testament samobójcy
- Wydawnictwo: Czytelnik
- Seria: Z jamnikiem
- Rok wydania: 1972
- Nakład: 100290
- Recenzent: Wojciech Dymarek
- Broń tej serii: Trzecia seta
LINK Recenzja Ewy Helleńskiej
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego
BOSKI SMAK KAWY W NIEPORĘCIE
Na podstawie lektury klasyków gatunku można pokusić się o zbudowanie wzorca doskonałego polskiej powieści milicyjnej.
Wyglądałby pokrótce tak: dochodzenie prowadzi major w niesprecyzowanym wieku, o włosach jasnych lub przyprószonych pierwszą siwizną. Ma wysportowaną sylwetkę, przenikliwe i młodzieńcze oczy. Wyraźna opalenizna. Ujmujący, szczególnie w stosunku do kobiet, sposób bycia. Kawaler, ewentualnie stanu wolnego (oczywiście nie z własnej winy). Bywały, bez obrzydzenia pijący koniak Meukov, który na początku lat 70-tych kosztował dwie miesięczne pensje wyższego oficera Milicji. W prowadzonym przez niego dochodzeniu zawsze pojawia się kobieta. Może być pokrzywdzoną, podejrzaną lub np. żoną trupa. Po zakończeniu śledztwa okazuje się, że pojawia się między nimi nić czegoś więcej niż sympatii. Często obok dzielnego milicjanta występuje spontaniczny wolontariusz, bezinteresownie pomagający władzy ludowej. Przełożonym majora jest zazwyczaj pułkownik. Wymagający, ale sprawiedliwy. Czasem obu łączy szorstka, męska przyjaźń.
W książce Jerzego Edigeya „Testament samobójcy” mamy prawie wszystkie charakterystyczne elementy wzorcowej powieści milicyjnej.
Mamy więc majora Leszka Kalinowicza, rozwodnika, od którego odeszła zła żona. Mamy śledztwo w sprawie śmierci warszawskiego prywaciarza. Śmierci wydawałoby się samobójczej, ale czy na pewno? Mamy piękną żonę nieboszczyka, kobietę po przejściach. Mamy, znanego z kilku innych powieści Edigeya, mecenasa Ruszyńskiego, który ze wszystkich sił stara się pomóc Milicji. Mamy, na koniec, zgrabnie skonstruowaną intrygę, która tylko pozornie wydaje się być banalna. Konstrukcja fabuły opiera się bowiem na przebierankowym standardzie, dość czytelnym już po kilku pierwszych kartach powieści. Jest to jednak celowy zabieg autora, przy pomocy którego usypia on nieco czujność czytelnika. Bowiem za chwilę akcja dosłownie eksploduje. Trup ściele się gęsto, mordowany a to brukiem ulicy, a to tępym narzędziem.
Niespotykana u Edigeya ilość trzech ofiar może nieco zdezorientować czytelnika. Zwłaszcza, że niejako przy okazji mamy parę zamachów, w tym dwa bombowe (na szczęście nieudane). Ta istna hekatomba zmusza do przytomnej refleksji, że z pewnością morderca eliminuje kolejne przeszkody na swojej przestępczej drodze. I kiedy zaczynamy podejrzewać, że wszyscy główni bohaterowie zostaną wybici w pień, przez co zagadka sama się rozwiąże, następuje finał. Ale jaki! Godny najlepszych hollywoodzkich scenarzystów!
Trzeba uczciwie przyznać, że pomysł fabuły jest świetny i zawiera wiele nowatorskich, jak na rok 1972, rozwiązań. Tak samo uważał chyba Jerzy Edigey, bowiem pewne elementy wykorzystał później w wydanej w 1976 roku książce „Dwie twarze Krystyny”. Oczywiście w nieco zmienionej scenerii, ale podobieństwa są wyraźne.
Oprawa faktograficzna, jak zwykle u Edigeya, jest bardzo staranna, nakreślona z dużą dbałością o zgodność z realiami. Zadziwia zdumiewająco dobra orientacja w problemach gnębiących prywatną inicjatywę, ze szczególnym uwzględnieniem wytwórców dewocjonaliów. Stworzone postaci są wiarygodne, milicjanci normalni, ich możliwości również. No, może w jednym lekko autora poniosło – w trakcie jazdy służbową warszawą poza miasto major Kalinowicz bez żadnego problemu łączy się drogą radiową zarówno z centralą, jak i z wszystkimi możliwymi posterunkami MO. Dziwne, ponieważ typowa radiostacja miała wówczas wymiary średniego odkurzacza i podobnie do niego działała…
Na tym tle lekkim zgrzytem jest, choć do łez wzrusza, przedstawienie etosu zawodowego warszawskiego adwokata. Na kolejne propozycje bogatego testatora, aby wziął honorarium do ręki lub choć policzył według najwyższych stawek, odpowiada: „Wezmą zgodnie z taksą… U nas nie ma takiego zwyczaju. Wszelkie wpłaty klient wnosi bezpośrednio do kasy zespołu”.
Niewątpliwie „Testament samobójcy” bliski jest ideałowi PRL-owskiej powieści milicyjnej. Brakuje tylko jednego – pułkownika. Doświadczonego przełożonego, który mądrą, ojcowską radą ukierunkuje i wytyczy…
Tę drobną, w istocie, wadę rekompensuje w dwójnasób finałowa scena powieści, w której: „wąska, kobieca dłoń… pięknej kobiety o kruczoczarnych włosach i zielonych oczach… spoczywała w jego ręku”. Jego, czyli majora Leszka Kalinowicza. Wzruszające, nieprawdaż?
Naszemu Prezesowi, niezMORDowanemu tropicielowi wątków gastronomicznych, chciałem zameldować, że w epoce wczesnego Gierka kurczaki w Konstancinie wyraźnie tracą na popularności. Ulubioną rozrywką bogatych prywaciarzy wydaje się być wypad samochodem na kawę nad Zalew Zegrzyński. To nic, że trzeba przejechać przez całą Warszawę, a potem jeszcze 20 kilometrów po drogach jakości tarki do prania. Masz ochotę na kawę? Zasuwaj do Nieporętu.