- Autor: Edigey Jerzy
- Tytuł: Trzy płaskie klucze
- Wydawnictwo: Czytelnik, Wielki Sen
- Seria: Z jamnikiem, Seria z Warszawą
- Rok wydania: 1965, 2010
- Nakład: 20290, bn.
- Recenzent: Ewa Gryguc
- Broń tej serii: Trzecia seta
LINK Recenzja Tomasza Kornasia
LINK Recenzja Anny Lewandowskiej
LINK Recenzja Adama Sykuły
GDZIE SĄ TRZY PŁASKIE KLUCZE
Na okładce – projektu Janusza Kowalskiego – jest tylko jeden przedmiot używany zazwyczaj do otwierania zamków. Płaski, ale o jakże skomplikowanym rysunku. Wystarcza za tytułowe trzy sztuki.
Powieść bankowa Jerzego Edigeya przewyższa swą fabułą zabiegi Andrzeja Leppera wokół hasła „Balcerowicz musi odejść”. Balcerowicz odchodzi, a ja sięgam po książeczkę opatrzoną pieczęcią „Związek Zawodowy Pracowników Kultury i Sztuki. Rada Zakładowa [tu następuje nazwa instytucji, ale ją przemilczę]. Ta pieczątka będzie trwała dłużej, niż Balcerowicz i Lepper. Tak długo, jak ten egzemplarz wypożyczony z biblioteki; na razie jest w dobrym, choć wskazującym na użycie, stanie.
Zatem co czytają pracownicy pewnej szacownej instytucji kultury (jak się domyślacie zaliczam się do nich)? Ulubiona postać Edigeya niższego personelu pomocniczego, Franciszek, tym razem jest starszym woźnym w Powszechnym Banku Rzemiosła. Pewnej nocy z trezora (tego zaczerpniętego z jęz. francuskiego określenia używa Edigey pisząc o skarbcu), zniknęła rezerwa bankowa – 10 milionów. We wczesnych latach sześćdziesiątych suma oszałamiająca. A przecież stalowe pancerne drzwi były nienaruszone, bez żadnych śladów włamania. Trzech dyrektorów owego feralnego ranka otwierało odrzwia skarbca trzema płaskimi kluczami!!!
Przez następne strony powieści dzielni milicjanci z Komendy MO m.st. Warszawy w Pałacu Mostowskich przeprowadzali „najrozmaitsze czynności” w skarbcu, a kapitan Piotr Jarkowski („dobry policjant” – rozważy wszystkie aspekty sprawy zanim poweźmie decyzję) przepytywał dyrektorów, a potem personel banku na czele z woźnym Franciszkiem. I wszedł w posiadanie informacji, że z trzech oryginalnych kompletów kluczy ostał się tylko jeden, dwa pozostałe przepadły w czasie II wojny. Po wojnie dorobiono zapasowy komplet.
Podejrzanymi są: dyrektor, strażnicy, sprzątaczki, pracownicy działu księgowości, którzy suto zakrapiali zakończenie bilansu, ale pułkownik (o zgrozo, tak wysoka ranga, a tu ani imienia, ani nazwiska!) przytomnie zauważa, że rozwiązaniem zagadki kradzieży będą dodatkowe klucze do skarbca, który „mógł być otworzony tylko właściwym kompletem (…). Ten komplet gdzieś musi być. Ma swoją historię. Wędrował między ludźmi, aż trafił na złodzieja. Trzeba ustalić, skąd pochodzą te klucze, i poznać ich wędrówkę. Na końcu łańcucha będzie przestępca.”
Zaczynają się więc poszukiwania kompletów zaginionych w czasie wojny. Tymczasem porucznik Roman Widera („zły policjant” – wszystkich od razu chce zamykać w areszcie) dowiaduje się od ślusarza, który dorabiał zapasowe klucze po wojnie, że wykonał on dwa zestawy. Gdzie są te wszystkie klucze?! Dzielni milicjanci muszą odnaleźć 9 (słownie: dziewięć) sztuk. W rozwiązaniu łamigłówki pomaga zatrudniony w banku, incognito oczywiście, major Władysław Górecki, ekspert od księgowości.
Kapitan Jerzmanowski w swym śledztwie podąża tropem Franciszka, bo jak się okazuje, ów woźny nie pozostaje na pozycjach właściwych dla jego zawodu, ale zabawia się w detektywa. Sprawdza zamki i zawiasy w bankowych drzwiach, przegląda zawartość szaf. A przecież to woźny Franciszek usiłował milicję wprowadzić w błąd, ukrywając, że w banku, wieczorem po godzinach pracy, kiedy to najprawdopodobniej okradziono skarbiec, odbywała się bibka zakrapiana alkoholem zakupionym w Delikatesach na Nowym Świecie. W ustaleniu tego istotnego dla śledztwa faktu pomogła milicjantom „szczerość” innego woźnego.
Sprawca kradzieży w sposób mało pomysłowy i, jak się ostatecznie okazuje, mało skuteczny, podsuwa milicjantom potencjalnych sprawców. Temu podrzuci plik nowych banknotów 500-złotowych (takie nominały skradziono), owemu wosk służący do robienia odcisków kluczy, sugeruje powiązania rodzinne i towarzyskie pracowników banku.
Na złodzieju czapka gore coraz bardziej, przybywa odnalezionych kluczy. W końcu wystarczy, jak w klasycznym kryminale, zebrać wszystkich podejrzanych, oświadczyć, że znane jest już nazwisko osoby, która dokonała przestępstwa, dać jej ostatnią szansę na przyznanie i złagodzenie wyroku, oświadczając, że dowody winy zostaną zamknięte w skarbu, by miała ona (osoba złodzieja) czas do namysłu, a w przygotowanej zasadzce oczekiwać na nieświadomego prowokacji rabusia. Co prawda woźny-detektyw sam chciał wymierzyć sprawiedliwość przestępcy, ale ostatecznie to panowie w błękitnych mundurach zatrzaskują obrączki na przegubach złodzieja i wynoszą teczkę wypchaną 10 milionami.