- Autor: Zeydler-Zborowski Zygmunt
- Tytuł: Śmierć grabarza
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Ewa wzywa 07
- Zeszyt nr 116
- Rok wydania: 1980
- Nakład: 150300
- Recenzent: Grzegorz Cielecki
Dziwna przypadłość panny Basi
Cóż możemy powiedzieć o kapitanie Wadzewskim, prowadzącym śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci tytułowego grabarza (ów ostaje znaleziony dyndający na cmentarnym drzewie). W zasadzie niewiele. Ani razu nie spogląda na zegarek, ani razu nie strzepuje niewidocznych pyłków z nieskazitelnie skrojonego garnituru (nie widzimy go zresztą ani razu w garniturze), ani razu nie kreśli esów-floresów na naradzie w komendzie. Czy zatem kapitan Wadzewski to w ogóle jest kapitan milicji? Ciśnie się na usta pytanie. Ależ oczywiście, śpieszę wyjaśnić, że kapitan Wadzewski jest jak najbardziej milicyjnym kapitanem wykazującym się niearchetypiczna cechą kryminału milicyjnego. Mianowicie ma katar. No i wielka sprawa. Kapitan jeździ zastawą. Własną zastawą!
Zborowski usiłuje uciec od swojego typowego środowiska wyższych sfer, ale udaje mu się to jedynie połowicznie. Spenetrowawszy okolice hen cmentarnych wraca niestety do lekarzy, ich żon i gospoś. Zdecydowanie ciekawsza wydaje się więc pierwsza część tej „Ewy”, zanim autor wykonana właściwą dla siebie nagłą woltę po trzech gwiazdkach. Już zresztą nieboszczyk grabarz nie był typowym przedstawicielem fachu: nie pijący i z wyższym wykształceniem filozoficznym. Tak , Walenty Kosiński nie był normalnym grabarzem. Dowiadujemy się, że fachu tego podjął się po traumatycznych przeżyciach związanych ze śmiercią żony. W dodatku wdał się w jakąś sektę religijną. Nie poznajemy jednak niestety zasad jej działania, ani głównych idei. Wątki psychoanalityczno-teologicze są więc kolejną podpuchą na oczekującego głębi psychologicznej i jak najlepiej nastawionego czytelnika. Głębia jednak nie chce wychynąć.
Najpierw poznajemy trzech znajomków ofiary. W zachowaniu są jak bliźniacy. Całe szczęście różnią się z wyglądu. Jeden jest taki: „Łysy grubasek o łagodnym spojrzeniu ciemnych, okrągłych oczu w żaden sposób nie pasował do roli hieny cmentarnej. Można go było raczej wziąć za poczciwego producenta ciastek (sic!) lub też za damskiego fryzjera (drugie sic!). Tak, przyznać trzeba, że bardzo niedaleko jest od hieny cmentarnej do damskiego fryzjera. Drżyjcie kobiety.
Z kolei drugi z hienowego grona, niejaki Eugeniusz Matecki „przypominał antropoidalną małpę – tu kłania się znakomita recenzja Klubowiczki Praśniewskiej z „Nawet umarli kłamią” – przyp. red.) oraz używał uznawanego powszechnie za obelżywe słowa „skurwysyn” (tu po raz kolejny zwracam uwagę, że Zeydler-Zborowski nie ma sobie równych w powieści milicyjnej w zakresie soczystości języka). Matecki odnosi się także nieładnie do kobiet: „Ja się tam kurew o nazwiska nie pytam”. O trzecim z tej grupy podejrzanych, Kosińskim. Nie ma nic ciekawego, ale za to wspaniały akapit o jego przyjaciółce Basiuni: „Basiunia ma takie dziwne uczulenie na mundur milicyjny. Jak tylko go zobaczy , to zaraz dreszczy dostaje i bólu głowy.
Bardzo podejrzanie przedstawiał się natomiast przywódca sekty Domini Czebaonowicz. Był to typ ze wszech miar odrażający co zostało celnie ujęte w dwóch zgrabnych zdaniach:
1. ”Szare, sztruksowe spodnie opinały się niepokojąco na wystającym brzuchu”,
2. Napełnił kieliszek. Solidna porcja pięciogwiazdkowego koniaku zniknęła błyskawicznie w potężnej gardzieli”
Warto także zwrócić uwagę na archetypiczną sytuacje pierwszego zetknięcia oficera śledczego w takim lub innym podejrzanym czy przesłuchiwanym. Zazwyczaj osoba taka myśli, że milicja przychodzi w sprawie dawnej stłuczki samochodowej lub bójki.
W „Ewie” pojawia się także drugi trup (to dosyć rzadka, jak na „Ewę” sytuacja). Tu już mamy najtypowszego Zborowskiego. Ginie mianowicie niejaka pani Axley, która przyjechała z Ameryki i zamieszkała w hotelu „Forum” (to już niestety nazwa historyczna, od ubiegłego roku „Forum” nazywa się jakoś inaczej, jakoś tak okropnie).
Jaki jest jednak związek między śmiercią grabarza na cmentarzu i trupem damy z hotelu „Forum” nie wyjawię. W każdym razie między tymi dwoma osobami mieszczą się wszystkie klasy naszego ówczesnego społeczeństwa. Oba trupy, toczą, by tak rzec klamrę spinającą sto szesnastej „Ewy”, co zostało zresztą w sposób łopatologiczny uwidocznione w okładce autorstwa jak zwykle Mariana Stachurskiego.