- Autor: Skarbek Władysław
- Tytuł: Złamany poker
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Klub Srebrnego Klucza
- Rok wydania: 1989
- Nakład: 100000
- Recenzent: Mariusz Młyński
LINK Recenzja Roberta Żebrowskiego
Władysław Skarbek to kolejna literacka enigma – wiadomo o nim tylko tyle, że jego bibliografia liczy zaledwie tę jedną książkę; dzięki temu tego pisarza możemy postawić w jednym szeregu obok Margaret Mitchell czy Emily Brontë czyli w gronie twórców jednej powieści. Na tym jednak porównania z wielką literaturą się kończą, „Złamany poker” jest bowiem książką z której nic nie wynika.
Zaczyna się z przytupem: już na trzeciej stronie tekstu mamy zamordowanego we własnym mieszkaniu lekarza Jerzego Kincela; przez pozostałe 215 stron chcemy, żeby ta książka się już skończyła. Śledztwo prowadzi porucznik Jemioła, postać bardzo chaotyczna i nie budząca sympatii – z jednej strony dręczą go jakieś egzystencjalne problemy czy rozmyśla nad stanami podgorączkowymi trawiącymi środowisko milicyjne, a z drugiej zgrywa się na krnąbrnego i niepokornego kozaka; w końcu jego przełożony, major Chodera lekko go temperuje mówiąc: „Każdy inny szef dawno by ci przytarł rogów” – ale to pan, panie majorze, dopuścił do tego, że pański podwładny się tak rozbisurmanił i chyba już ostatni dzwonek na huknięcie pięścią w stół i postawienie go do pionu. I właśnie Chodera przypuszcza, że śmierć Kincela wiąże się z niewyjaśnioną sprawą śmierci Stefana Skrobisza, właściciela warsztatu samochodowego – obaj zostali zamordowani w podobny sposób. Jemioła przesłuchuje więc całe korowody świadków, często robi to dość nieudolnie, a jeszcze częściej śmieszy, tumani i przestrasza; gdzieś w tle pojawia się poszukiwanie skradzionych sygnetów, w jeszcze dalszym tle widzimy szantaż pornograficznymi zdjęciami – i naprawdę chciałoby się, żeby to się jak najszybciej skończyło. A kiedy już wreszcie docieramy do wymarzonego Grande Finale, to widzimy, że jest on wręcz karykaturalny i utwierdza nas w przekonaniu, że cztery godziny życia zostało bezpowrotnie stracone – książka jest bowiem tak rozkosznie bezbarwna, że pewnie wkrótce wyleci z mojej pamięci; jest też ona smutnym dowodem na to, że pod koniec lat 80. w Polsce nie pisano dobrych kryminałów: Władysław Marian Zdanowicz, Ryszard Nakonieczny, Wincenty Bidrza, Władysław Skarbek – czy komuś coś dziś mówią te nazwiska?