- Autor: Salecki Jerzy
- Tytuł: Śmierć zamawia międzymiastową
- Wydawnictwo: MON
- Seria: Labirynt
- Rok wydania: 1972
- Nakład: 90000
- Recenzent: Bartosz Brzóska
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego
Telefon międzymiastowy dzwoni dwa razy – długo i mocno
Chronologicznie rzecz biorąc, przedstawiona historia dzieje się po wydarzeniach opisanych w książce „Uśmiechnięta panna Liza”, ale co ciekawe, „Śmierć…” została wydana dwa lata wcześniej.
Jednakże najciekawsze jest to, co dzieje się już na pierwszej stronie:
Usta chłopaka długo błądziły po twarzy dziewczyny. Całował jej policzki, czoło i lekko zadarty nosek. Po chwili muskał wargami szyję, zanurzając twarz w bujne, ciemne włosy opadające na oparcie tylnego siedzenia taksówki. (…) Usta ich spotkały się. Przez chwilę znieruchomieli. Prawa ręka chłopaka zniknęła w głębokim dekolcie pomarańczowej bluzki.
Trzeba przyznać, że opis dość śmiały, szkoda, że nie dane było poznać czytelnikowi, co było dalej, gdyż w tym momencie na taksówkę spada ciało człowieka. Początek niemalże jak u Hitchcocka, apogeum napięcia (dwojakiego rodzaju), niestety później trochę to wszystko siada.
Jak to w „Labiryntach” bywa, zamordowana osoba to inżynier, pracujący właśnie nad pewnym wynalazkiem:
(…) w Instytucie powołano specjalny zespół konstrukcyjno-badawczy, który podjął prace nad nowym typem aparatu hydrolokacyjnego, przeznaczonego dla dużych jednostek rybackich. Urządzenie to miało ułatwić wykrywanie i śledzenie ryb. W trakcie badań osiągnięto rewelacyjne rezultaty (jakżeby inaczej). Udało się mianowicie skonstruować aparat, który, zdaniem fachowców, stanowi pierwszy krok do wynalazku umożliwiającego określenie zarysu obiektów przemieszczających się pod wodą. Dotychczas było to niemożliwe. Istota pomysłu polega na jakiejś modyfikacji w… wielokaskadowych powielaczach elektronowych.
Brzmi to bardzo ładnie, a przede wszystkim bardzo profesjonalnie. Dlatego też nie można się dziwić, że Zachód za wszelką cenę będzie starał się zdobyć plany tego wynalazku, nazwanego dla wygody czytelnika Konturującym Namiernikiem Radiowym.
Śledztwo prowadzi milicja, równolegle z odpowiednią komórką kontrwywiadowczą, na czele której stoi pułkownik Olchowicz. Poznajemy go podczas podlewania kaktusów, które hodował w pracy. Z sukcesami:
I choć pokpiwał ze swych kaktusów, już w pierwszym roku ich hodowli, dzięki zastosowaniu nietypowego wariantu szczepienia w klin, doprowadził do zrostu kilku odległych systematycznie odmian. Specjaliści ze zdumieniem i niedowierzaniem oglądali rezultaty jego pracy.
Jednakże w samym śledztwie ten botaniczny ekspert dał się wykazać swoim podopiecznym, kapitanowi Redlakowi i wodzącej za nim maślanymi oczami porucznik Michałowskiej. Ich żmudna praca śledcza ukazała szereg podejrzanych, o bardzo różnych możliwych motywach. Do powstania koncepcji nie trzeba było dużo danych – np. 20 dolarowy banknot u denata i jego znajomość z dyrektorem przedsiębiorstwa handlowego. Wniosek: dyrektor nawiązuje zagranicą kontakty z przestępcami dewizowymi, natomiast denat transportuje dewizy po kraju. Mnogość motywów jednak nie może zwieść czytelnika – wiadomo przecież, że najistotniejszy jest wynalazek a nie jakieś zazdrości i zawiści, czy sprawy czysto kryminalne.
Drogę do rozwiązania sprawy sugeruje sam tytuł książki. Otóż sprzątaczka denata usłyszała dość znamienną rozmowę telefoniczną swego pracodawcy, ale co istotne, wiedziała, że rozmowa była międzymiastowa, gdyż:
Taki sygnał jest charakterystyczny… Długi, mocny.
W obecnych czasach telefony nie dają takiej możliwości, czyli postęp techniczny nie zawsze jest pożądany.
Teraz sprawa jasna, wystarczy znaleźć osobę, która zamawiała wtedy rozmowę z jakiegoś urzędu pocztowego w Polsce – jednego z tysięcy. Porucznik Lubacz, któremu zlecono to zadanie zareagował dość nietypowo, jak na przedstawiciela władzy:
– Chryste Panie! – jęknął Lubacz, który będąc wyznawcą laickiego światopoglądu tym razem nie mógł powstrzymać się od takiego właśnie okrzyku.
Na szczęście dla niego, udało się zawęzić poszukiwania do jednego miasta i już potem poszło jak z płatka. Jeszcze tylko przeanalizowanie tysiąca osób, a dokładniej dat ich rozmów telefonicznych – i wszystko stało się jasne.
W porządnym „Labiryncie” nie tylko ginie jakiś inżynier – porządny „Labirynt” to też historie i postacie z II wojny światowej, zdrajcy, oprawcy, esesmani, werewolf – i tego tu też nie brakuje.
Na zakończenie, luźna dywagacja trunkowa, na temat węgierskiej śliwowicy:
Kapitan pił mało, ograniczał się wyłącznie do bardzo dobrych alkoholi. Miał słabość do śliwowicy.