- Autor: Edigey Jerzy
- Tytuł: Tajemnica starego kościółka
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Ewa wzywa 07
- Zeszyt nr 91
- Rok wydania: 1976
- Nakład: 100000
- Recenzent: Grzegorz Cielecki
Wrocław czyli Warszawa, a więc zuchwała kradzież w muzeum
Czy może istnieć powieść milicyjna bez trupa? W dodatku czy cała treść może być relacją podpułkownika Krzyżanowskiego składaną dziennikarzowi (pisarzowi?) opowiadającego o zawiłościach wieloletniego śledztwa w sprawie kradzieży obrazów z Muzeum Sztuki Malarskiej we Wrocławiu?
Jak najbardziej. Proszę uprzejmie, „Tajemnica starego kościółka”. Powiem od razu. Spodziewałem się więcej po Edideyu, należącym bądź co bądź do niekoronowanej trójcy (Edigey-Kłodzińska-Zborowski). Ani tajemnicy, ani zwrotów akcji, ani przaśnej lokalności, ani porażającej miejskości. Treść miałka i bez polotu. Tytuł mylący, gdyż kościółek stanowi jedynie przechowalnię skradzionych dzieł sztuki. Równie dobrze obrazy można by przechować gdzie indziej i wtedy tytuł mógłby brzmieć „Szopa Leniwego Heńka” albo „Co leżało pod eternitem?”, albo „Niecodzienny garaż”.
Nikt nie ginie (nie licząc jednego gościa zmarłego po operacji wyrostka w wyniku skrętu kiszek, co nie ma żadnego związku z akcją), za to mamy całą genealogię bandy chuliganów wyrastających na nierobów pozbawionych marzeń o codziennej, żmudnej pracy. W tle oczywiście pobrzmiewa teza, że to właśnie brak stałego zajęcia rodzi przestępcę. Dostaje się przy tym inicjatywie prywatnej, co ja piszę „inicjatywie prywatnej”. To grupa ludzi łaknących szybkiego zysku niewielkim kosztem. Nie padają niestety nazwy profesji. Wiemy jednak skądinąd, że może chodzić o badylarzy, handlarzy i spekulantów. Dziś powiedzielibyśmy przedsiębiorców, biznesmenów i maklerów.
Co zatem mamy z lektury „Ewy” nr 91. Przede wszystkim znakomity wykład teoretyczny na wstępie. Narrator odnosi się z autoironią do schematów gatunku (fragment ten odczytał mi na glos Klubowicz Pokrzywnicki). Dowiadujemy się m.in. że polskie kryminały cieszą się wielką renomą nie tylko w ZSRR, ale także na Węgrzech , w NRD i Czechosłowacji (jak ustalił Klubowicz Duński tu szczególnie chętnie tłumaczono Edigeya). Narrator twardo twierdzi, że kryminał milicyjny (pada określenie: polska powieść detektywistyczna) daje ogromną wiedzę o czasach, w których powstała, rzeczywistości codziennej, klimacie, topografii miasta itd. I tu się biedny myli. Strzela gola samobójczego. Otóż akcja „Kościółka” ma miejsce we Wrocławiu. O mieście tym, poza faktem że takowe istnieje dowiadujemy się jedynie, że jest tam Park Szczytnicki, poznajemy także kilka nazw dzielnic oraz opinię o niechlubnym rozkwicie prywatnej inicjatywy. To trochę mało. Więcej już chyba jest, choć zapewne przypadkowo, o Warszawie: „Po wojnie, gdy te przedmieścia Warszawy objęto planem intensywnej rozbudowy, a na Bródnie, Targówku czy Ochocie lub Czerniakowie zaczęły wyrastać całe kolonie „drapaczy chmur” zasiedlanych przez klasę robotniczą czy inteligencję pracującą, ludzie tego marginesu społecznego często nie przyjmując nowoczesnych mieszkań ofiarowanych im w zamian za burzone rudery, wycofali się aż na krańce stolicy. Przede wszystkim na linię kolejki mareckiej, osiedla od Ząbek po Wołomin, czy też miejscowości wokół kolei otwockiej”. (s.14). Piękne, prawda? Co do Wrocławia, to pozwolę sobie przytoczyć wyimek obrazujący stosunki małżeńskie w dzielnicy Psie Budy: „Gdyby jej nie kochał, to by jej nie bił, tylko wziął babę za łeb i wyrzucił z domu albo po prostu ukatrupił”. Oto pokaz wrocławskch manier półświatka.
Drugiego samobója strzela Edigey lansując tezę, że sukcesy milicji w wykrywaniu morderstw wynikają z pracy zespołowej stróżów prawa. Być może. Ważniejsze jest jednak to, że większość morderstw to wyniki pijackich kłótni w rodzinie. Syn zabija siekierą ojca albo odwrotnie. Często też padają teściowie, zięciowie i inni krewni. Trafnie natomiast boleje pisarz nad rangą naszej zbrodni: „Zajmowałem się akurat sprawą szajki włamywaczy, którzy specjalizowali się w okradaniu sklepów spółdzielczych”.
Inny wątek to uczłowieczanie milicjanta poprzez pokazanie, że może on błądzić prowadząc śledztwo. Podpułkownik Krzyżowski przyznaje się do listy sześciu błędów popełnionych w trakcie węszenia za złodziejami obrazów. (s.32). Najważniejsza jest jednak konkluzja, z której przebija miłość do ptactwa: „Spokój i bezpieczeństwo wróciło do Parku Szczytnickiego. Można było teraz nie obawiać się niczego, spokojnie spacerować ścieżkami wśród lasu i do woli słuchać śpiewu słowików w majowe wieczory”. To chyba jedyna proza Edigeya, w której poznajemy zdanie autora o gatunku, który uprawia. Taki metakryminałek milicyjny. Jedyna w swoim rodzaju rozpraweczka teoretyczna. Na zakończenie cymiesik. Znajdujemy przytyk do pierwszej damy naszego milicyjniaka Anny Kłodzińskiej: „Nie ma chyba ani jednej współczesnej powieści kryminalnej, w której by oficer milicji, jakiś kapitan biały, czarny czy brązowy nie siedział w eleganckim lokalu i ze znudzoną miną nie sączył leniwie francuskiego koniaku obserwując niebezpiecznego przestępcę zagryzającego dzwonkiem śledzia kieliszek czystej”. Edigey najwyraźniej pije do naszego cherubinka kapitana Szczęsnego, którego szczególnie we wczesnych dziełach Kłodzińska nazywała często białym kapitanem. To ze względu na bardzo jasne włosy.