- Autor: Tom Wittgen
- Tytuł: W zaklętym kręgu intymności
- Wydawnictwo: KAW
- Seria: Różowa Okładka
- Rok wydania: 1983
- Nakład: nie podano
- Recenzent: Mariusz Młyński
Pod pseudonimem Tom Wittgen ukrywa się niemiecka pisarka Ingeburg Siebenstädt; na koncie ma ona kilka kryminałów oraz parę scenariuszy do wyświetlanego także w Polsce serialu „Telefon 110”. Swego czasu nazwano ją „Agathą Christie z NRD” – trudno mi się do tego ustosunkować na podstawie jej jedynej powieści wydanej w Polsce; myślę jednak, że bardziej pasowałoby określenie „enerdowski Ross MacDonald w spódnicy”.
„W zaklętym kręgu intymności” – tak mógłby brzmieć tytuł jakiegoś kiepskiego harlequina, który i tak jest lepszy od oryginału czyli „Sfery intymnej”. A sama książka jest nawet dość przyzwoita: bohaterem jest prywatny detektyw Georg Eiserbeck, który po dziesięciu latach praktyki w USA zakłada biuro w Passau; z jego okien widać trzy łączące się rzeki i detektyw nie ukrywa, że wynajął na biuro dwa pokoje ze względu na ten widok. Pewnego dnia zjawia się u niego Maria Drawert; kobieta mieszka we wsi Steinried w Lesie Bawarskim i prosi o odnalezienie córki Gerdy pracującej w biurze podróży w Passau. Eiserbeck szybko odkrywa, że Gerda zakochała się w dwóch pracownikach biura podróży, którzy po jakimś czasie zniechęcali się wiejskim pochodzeniem dziewczyny; jej matka jest bardzo zgorszona zachowaniem córki i uważa to za hańbę dla honoru rodziny. Detektyw udaje się do Steinried i tu w leniwej ale dość wrogiej atmosferze prowadzi dochodzenie; jego jedynym sprzymierzeńcem jest ekscentryczny starzec, który wkrótce znajduje w lesie zwłoki dziewczyny i niedługo potem sam zostaje otruty arszenikiem.
To dość przygnębiająca powieść, a kryminalna intryga wydaje się być tylko dodatkiem do pokazania kontrastów między pięknym i malowniczym miastem a zacofaną, choć nie tak odległą od tego miasta, wsią. Nazwa Steinried też chyba nie wzięła się znikąd – w polskim języku tworzy ona zlepek słów „kamień” i „bagnista łąka”; i tacy są właśnie mieszkańcy wsi: zacofani, prostaccy, dewocyjni, fanatyczni i szyderczy. Śledztwo jest niezwykle trudne, bo nastawienie tubylców do „miastowych” jest bardzo wrogie; istnieje też swoista zmowa milczenia nakazująca solidaryzowanie się „swoich”. Najgorsze jest w tym wszystkim to, że fanatyzm lokalnych dewotek kieruje się przeciwko samej ofierze; powodem wykluczenia staje się fakt jej bezpłodności, która wyklucza ją z grona „prawdziwych kobiet”. Detektyw nabiera więc coraz większego przekonania, że „motyw zabójstwa Gerdy Drawert kryje się w sferze intymnej człowieka, a tu władza policyjna nie ma już dojścia”. Rozwiązanie sprawy przynosi więc Eiserbeckowi więcej goryczy niż satysfakcji; dzięki temu książka, choć dość prosta i mało zawiła, przypomina kryminały Rossa MacDonalda. Można więc tę książkę bezboleśnie przekartkować bez poczucia zmarnowanego czasu; paść na kolana może i nie ma przed czym ale zgnoić jej też nie ma za co – ot, po prostu, typowe enerdowskie rzemiosło stylizowane na coś większego.