Sztaba Zygmunt – To nie było samobójstwo 378/2023

  • Autor: Sztaba Zygmunt
  • Tytuł: To nie było samobójstwo
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Ewa wzywa 07 (Powieść co miesiąc nr 33)
  • Rok wydania: 1971
  • Recenzent: Iza Desperak

LINK Recenzja Roberta Żebrowskiego
LINK Recenzja Mikołaja Kwaśniewskiego

Zielony guzik

Utwór Zygmunta Sztaby „To nie było samobójstwo” musiał długo przeleżeć w szufladzie, zanim ujrzał światło dzienne, napisany został z wyraźnie socrealistycznej estetyce, i pełen jest postaci porządnych robociarzy, zwłaszcza górników i hutników, bo rzecz dzieje się na Śląsku. Większość akcji odbywa się więc w męskim świecie, kobiety pojawiają się tylko, gdy trzeba przyszyć do robotniczej kurtki urwany guzik, lub gdy czeka się na powracającego ze zmiany mężczyznę z kolacją.

Tym razem mężczyzna nie dociera do domu, poszukiwania podjęte przez sąsiadów ujawniają jego zwłoki, i pojawia się pytanie, czy zmarły popełnił samobójstwo rzucając się z wiaduktu na tory, czy też ktoś mu w tym pomógł. W dodatku ci, co go znaleźli, zatarli wiele śladów, musieli przenieść zwłoki z torów, by nie wpadł na nie nadjeżdżający pociąg, a ulewny deszcz też zrobił swoje.

Pierwsza część tego dzieła poświęcona jest nie śledztwu, a dylematom etyczno-psychologicznym jednej z postaci. Konrad, jeden z tych, którzy odnaleźli zwłoki, zauważył – obok teczki ofiary – zielony guzik, ze strzępami nitek, jak gdyby oderwany podczas szamotaniny, zakończonej śmiercią na skutek upadku z wiaduktu. Takiego samego guzika brakuje przy kurtce należącej do brata Konrada, a przecież musiał być na miejscu, gdy Alojz wychodził rano z domu do pracy. Przecież matka nie pozwoliłaby mu wyjść, zanimby tego guzika nie przyszyła. Wątpliwości Konrada wzmaga dziwne zachowanie brata, który nagle zmienia plany i znienacka wyjeżdża. Być może śląskie tło obyczajowe i tradycyjna patriarchalna rodzina potrzebne były autorowi, by dylemat solidarność rodzinna czy obowiązek obywatelski uprawdopodobnić, w każdym razie dopiero po upewnieniu się, że to nie guzik brata znalazł przy zwłokach, Konrad może zanieść go na milicję, a głównym bohaterem staje się teraz porucznik Łukasz Kowalik z komendy powiatowej. Porucznik to przystojny, dobrze zbudowany mężczyzna, którego „duże ręce z krótko obciętymi paznokciami nosiły ślady i blizny – pozostałości z pracy w prymitywnej garbarni w rodzinnym miasteczku niedaleko Rzeszowa”, a więc jest on też jednym z ludzi pracy, i dzięki temu między innymi rozwikła zagadkę śmierci sztygara Walentego Kocyby. Porucznik ma też irytujący zwyczaj wtrącania do rozmowy gawędziarskiego „proszę ja was”, co nie przeszkadza jednak jego rozmówcom w snuciu opowieści. Jednym z miejsc, gdzie porucznik ich wysłuchuje, jest biuro ZMP, organizacji, która raczej nie mogła działać w latach 70. (stąd wniosek, że tekst Sztaba wyciągnął w 1971 z jakiejś szuflady), ale doskonale nadaje się do licznych rozmów. Porucznik nie tyle wysłuchuje odpowiedzi na pytania, co uważnie słucha swoich rozmówców, także tego, jak rozmawiają miedzy sobą. Od rozważań, czy mogło być to samobójstwo, szybko przechodzą do nieznanych dotąd faktów, pojawiają się pierwsze poszlaki i pierwsi podejrzani, jak się później okaże, sprawcy pobicia i próby gwałtu, ale nie zabójstwa sztygara. I tu na scenę po raz kolejny wkracza kobieta, która sprzątała pokój zamordowanego, i wręcza porucznikowi kawałek gazety znaleziony w jego szufladzie. Tym razem trop prowadzi do mordercy.

Mimo pewnej oryginalności ujęcia, a może właśnie na skutek przeróbki pierwotnego opowiadania o dylematach górników i hutników, całość jest nudna jak flaki z olejem. To, że trop prowadzi w przeszłość, nie dziwi, tym razem, inaczej niż w większości milicyjniaków nie chodzi o zbrodnie wojenne, ale porachunki jeszcze przedwojenne, związane z ruchem robotniczym, oczywiście. Motyw zbrodni wiąże się z emigrancką przeszłością – zarówno zamordowany, jak i morderca, pracowali przed wojną we francuskich kopalniach, podobnie jak wybrany w 1970 na pierwszego sekretarza PZPR Edward Gierek. Niewykluczone, że utwór Sztaby, jest swego rodzaju czołobitnym ukłonem wobec jego środowiska, dowodzącym, że autor wiedział doskonale, skąd wiatr wieje, lub po prostu wyrazem konformizmu ówczesnych pisarzy, którzy, by wydawnictwo zakwalifikowało i opublikowało ich dzieło w serii ukazujących się co miesiąc niebieskich zeszytów, musieli nieźle się napocić.