- Autor: Raymond Chandler
- Tytuł: Tajemnica jeziora
- Wydawnictwo: Czytelnik
- Rok wydania: 1958
- Przekład: Adam Kaska
- Recenzent: Grzegorz Cielecki
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego
Raymond Chandler z każdym łykiem głębszy
Raymond Chandler należy do absolutnej czołówki pisarzy kryminalnych na świecie, a jednocześnie od dość dawna zaliczany jest raczej do twórców literatury wysokiej, który po prostu jako formę wypowiedzi wybrał kryminał. Zaczynał od opowiadań w latach 30. XX wieku, by w kolejnej dekadzie przejść do powieści. Powstało ich 7. No może siedem i trochę. Tylko tyle i aż tyle.
„Tajemnica jeziora” to czwarta z kolei książka mistrza czarnego kryminału, ale pierwsza wydana w Polsce, w roku 1958, a zatem jeszcze za życia autora (zmarł w 1959). Ukazała się w Czytelniku, w ramach serii przedjamnikowej. Okładki do wszystkich tomów serii projektował Jan Młodożeniec. Od razu można poznać jego zamaszystą i nieco żartobliwą kreskę. Na tyle było zwykle zdjęcie autora i krótka nota. Wracam po latach do lektury.
Powszechnie wiadomo, że wielkość Chandlera nie tkwi w fabule, która często bywa podrzędna i przyczynkowa. Spójrzmy na „Tajemnicę jeziora”. Detektyw Filip Marlowe zostaje zaprotegowany u niejakiego Kingsleya, potentata z branży perfumeryjnej. Oto żonę Kingskeya gdzieś wcięło. Oddaliła się w kierunku nieznanym, Kingsley podejrzewa, że jest w objęciach niejakiego Laveryego, znanego w okolicy bawidamka, utracjusza i naciągacza. Dość powiedzieć, że babki hurtowo mdlały na jego widok i mogło się to przydarzyć także żonie Kingsleya. On że jednak nie tyle martwi się o los połowicy, co obawia się by nadobna jakiegoś numeru nie wycięła, bo wtedy Kingleyowi zacznie się palić pod dupą, a to by było ze wszech miar niepożądane z uwagi na reputację wrednego kapitalisty. Marlowe, mimo pewnych oporów, bierze tę robotę, bo wszak żyć z czegoś trzeba a i przepłukać gardło w miarę regularnie przydałoby się. Po drodze mamy kolejne trupy, Marlowe sam staje się podejrzanym i można odnieść wrażenie, że cały świat sprzeciwia się detektywowi, a ten bezczelnie nie odpuszcza, tylko idzie po swoje. Dzieje się dużo i nie brakuje zwrotów akcji. A jednak w wypadku Chandlera bardziej skupiamy się smakowaniu każdej strony, niż gonimy za finałem. Sam Chandler stwierdził zresztą, że naprawdę dobrą powieść kryminalną warto przeczytać nawet wiedząc, że ktoś wyrwał z niej ostatni rozdział.
No, właśnie, wielkość Chandlera to po pierwsze bohater przygnieciony imperatywem moralnym, a zmuszony do funkcjonowania w ludzkiej dżungli, gdzie każdy chce go pobić, zabić, wyrzucić poza nawias, a przynajmniej oszukać. Marlowe musi się ciągle narażać dla paru marnych dolarów. Należy do kręgu postaci idealistycznych. I po jaką cholerę. Jest gościem inteligentnym, używa ciętego języka, bywa skłonny do refleksji, mógłby się wszędzie odnaleźć. Takiego Filipa Marlowe kochamy.
I tu dochodzimy do drugiego fundamentu sławy Raymonda Chandlera, czyli do języka. A w naszym przypadku do tłumaczenia. Kilka zasadnych uwag na tym polu poczynił już Klubowicz Mariusz (271/2023). „Tajemnica jeziora” była przez lata znana z tłumaczenia Adam Kaski (pierwszego), a następnie Zbigniewa Gieniewskiego, na przykład wydanie z roku 2007 (Wydawnictwo C&T). Ostatnio ukazało się trzecie tłumaczenie. My skupimy się na pierwszym i drugim. Mamy tu dwa obszerne zagadnienia, oba przekraczające ramy recenzji, ale zaznaczmy o co się mianowicie rozchodzi. Pierwsza kwestia to wciąż zmieniający się język i zapewne wiele kwestii wymaga uwspółcześniania. I drugie, a w zasadzie pierwsze zagadnienie to wierność oryginałowi. Na ile tłumacz jest kompetentny, czuje narrację autora i mnie oddać klimat. To kwestie kluczowe. Nie chodzi bowiem jedynie o przekazanie przebiegu akcji. Gdyby się do tego ograniczyć, to Chandler przestałby być Chandlerem i nie różniłby się od tysięcy literackich wyrobników.
Porównując tłumaczenie Kaski i Gieniewskiego skłaniam się tu temu drugiemu, co nie znaczy, że Kaska jest zły. Otóż Kaska wydaje się za bardzo wygładzony, literacko nienaganny, miejscami za bardzo ugrzeczniony, choć stać go na językową finezję. Gieniewski natomiast stara się chwytać za bary za naleciałościami slangowymi i żargonowymi. Nie mnie to oceniać, nadmieniam jedynie, jako skromy czytelnik, co bardziej lubię.
Zestawmy kilka przykładów Kaska kontra Gieniewski:
1. „Sześć stóp standardowego typu rozbijacza rodzin” – „Metr osiemdziesiąt, typowy podrywacz cudzych żon”
2. „Większość klientów zaczyna w ten sposób, że albo wylewa mi łzy na koszulę, albo wrzeszczy na mnie, żeby pokazać, kto jest panem. Ale zazwyczaj kończą rozsądnie…o ile jeszcze żyją.” – „Większość moich klientów albo zaczyna od wypłakiwania mi się w mankiet, albo z miejsca na mnie naskakuje, żeby pokazać, kto tu jest szefem. Najczęściej jednak stają się w końcu rozsądni. To znaczy, jeżeli udało im się ujść z życiem”.
3. „No więc gadaj, jeżeli nie chcesz pojechać do komisariatu i dostać na poty.” – „Ale dobra, pogadajmy sobie trochę. Chyba, że wolisz pojechać ze mną do naszej bawialni i tam wykrztusić z siebie, co jest grane. W jaskrawym świetle, rozumiesz”.
Jak widzimy, porównania nie są łatwe i oczywiste. Dużo zależy od tego, jak sami czujemy język i co jest dla nas ważne. Dlatego tym bardziej warto sięgać po kolejne tytuły i kolejne tłumaczenia Chandlera, by po raz kolejny smakować tę twórczość, jak niezłą szkocką, albo choć żytniówkę, którą Marlowe częstował Billa Chessa przed znalezieniem ciała damy w jeziorze. Cóż, jak wyciągać damskie zwłoki z jeziora, to tylko przy żytniówce. Co się zaś tyczy tłumaczenia tytułu – „The Lady in the lake”, język daje wiele możliwości. Póki co mamy następujące polskie warianty: „Tajemnica jeziora”, „Topielica”, „Kobieta w jeziorze”, „Pani w jeziorze”. Ciężko się zdecydować.