Karo Dominik – Kwaśne pomarańcze 385/2023

  • Autor: Karo Dominik
  • Tytuł: Kwaśne pomarańcze
  • Wydawnictwo: MON
  • Seria: Labirynt
  • Rok wydania: 1985
  • Nakład: 200000
  • Recenzent: Mariusz Młyński

LINK Recenzja Grażyny Głogowskiej

Moje podejrzenie, że pod pseudonimem Dominik Karo ukrywał się prawnik Stanisław Mikke wydaje się słuszne: jedną z drugoplanowych postaci tej książki jest dziennikarz Wojciech Kemik – przestawienie sylab w nazwisku tej postaci chyba nie jest przypadkowe. W ostatnim zdaniu tej powieści wspomniany Kemik, którego kapitan Roman Biały namówił do napisania książki o prowadzonym przez niego śledztwie zastanawia się, czy nie dopisać informacji, że podobieństwo niektórych opisanych faktów do autentycznych zdarzeń nie jest przypadkowe – i wydaje się, że byłoby w tym dopisku wiele racji: historia wygląda jak reportaż opisujący wydarzenia bardzo zbliżone do rzeczywistości.

Mamy oto połowę lat 70.: Robert Rom, Niemiec polskiego pochodzenia i pośrednik w zawieraniu kontraktów, przyjeżdża do Polski w celu rozmów w sprawie licencji na zakup podzespołów nowoczesnych aparatów telefonicznych, linii produkcyjnej produktów piekarniczych oraz licencji na produkcję wrotek. Wkrótce w rozbitej Syrenie zostają znalezione zwłoki inżyniera Krzysztofa Malika, który protestował przeciwko zakupowi licencji od belgijskiej firmy produkującej elementy telefonów; dochodzi też do włamania do jego mieszkania i wszystko wskazuje na to, że poszukiwano dokumentacji uzasadniającej ten protest. Dochodzenie prowadzi kapitan Roman Biały z sekcji spraw gospodarczych.

Idea książki czyli krytyka lobbingu jest słuszna ale samo wykonanie jest spóźnione o kilka lat – a może właśnie chodziło o to, żeby przypomnieć narodowi kto jest winny stanu w jakim znalazła się Polska w 1985 roku? Jeden z bohaterów mówi wprost, że zamiast postawienia na racjonalizację i wynalazczość „przyszło licencyjne opętanie. Nikt nie opracował jakiegoś planu perspektywicznego. Jeśli w ten sposób będziemy inwestować, to już na początku lat osiemdziesiątych się udławimy” – aluzja do rządów Edwarda Gierka jest jasna i ewidentna. I głównie do tego sprowadza się sens tej książki: autor pokazuje nam Roberta Roma, który właścicieli rozmaitych firm zaprasza do Berlina, Porto czy Hamburga, stawia im wystawne obiady i zaprasza do domów publicznych, a w zamian oferuje im licencje na przestarzałe linie produkcyjne czy zardzewiały sprzęt. Powieść wygląda więc na usprawiedliwianie władzy za permanentny kryzys, tym bardziej, że kapitan Biały mówi: „Nasza gospodarka zapłaci kiedyś wysoką cenę za te bezsensowne licencje” – wszystko jest więc jasne, tylko, że co odważniejsi autorzy pisali o tym już pod koniec lat siedemdziesiątych.

Książkę czyta się dobrze, jest lekka i zbytnio głowy nie obciąża ale przede wszystkim jest aktualna; jest też kilka ciekawych spostrzeżeń – istotne dla relacji z belgijską firmą jest to, że „nigdy w historii nie prowadziliśmy z nimi wojen, to, wiecie, ma też swoje znaczenie przy takich kontraktach”. Jest też mrugnięcie okiem w stronę konkurencji – „Znacie niejakiego Krystyna Ziemskiego? Czy taki człowiek istnieje? Zastanawiam się, czy to nie któryś z naszych pracowników ukrywa się pod tym nazwiskiem. Wykazuje dużą znajomość naszej pracy. Tak, wiecie, od podszewki ją ukazuje…”. Generalnie nie są to literackie wyżyny, ale nie jest to też jakaś tragedia; ot, po prostu coś w stylu dziennikarskiego dochodzenia ubranego w kryminalną fabułę – w końcu Dominik Karo pisał o aferach gospodarczych do miesięcznika ”Detektyw”.