- Autor: Rewera Kamil
- Tytuł: Biała Walkiria
- Wydawnictwo: MON
- Seria: Labirynt
- Rok wydania: 1978
- Nakład: 120000
- Recenzent: Mariusz Młyński
Ta książka miała wszelkie zadatki na dobrą powieść – ciekawa, szpiegowska intryga, nieśpieszne tempo, frapujący nastrój – gdyby autor, swoją drogą ukrywający się pod pseudonimem wysłannik kontrwywiadu wojskowego, nie spalił jej przesadzonym manieryzmem i przesadnym obrzydzaniem niemieckiego wroga. Fabuła od początku wygląda też na naiwnie naciąganą: pułkownik Kondracki z kontrwywiadu informuje majora Orlewicza, że działalnością profesora Aleksandra Oczai zainteresowani są „nasi partnerzy z tamtej strony.
Z okolic Monachium, z Pullach”. Oczaja to genialny cybernetyk pracujący nad adaptacją nowoczesnej maszyny cyfrowej dla potrzeb szyfrantów, więc nikogo nie dziwi, że Niemcy nie skąpią środków i nie przebierają w metodach, by wśliznąć się w otoczenie profesora – i dlatego Kondracki postanawia skierować ich uwagę na fałszywy tor i wystawić im na łup pozoranta w postaci Orlewicza. I tu pojawia się moja wątpliwość – na przytomne pytanie: „Czy możemy mieć pewność, że oni nie znają profesora nawet z fotografii?” pada odpowiedź: „O to niech cię głowa nie boli” – co prawda Oczaja okazuje się być kimś w rodzaju gruppenführera Wolfa ale mnie osobiście taka odpowiedź by mocno zaniepokoiła. Orlewicz, udający poszkodowanego w wypadku profesora udaje się więc na „kurację klimatyczną” do rumuńskiej Mangalii nad Morzem Czarnym i tam nawiązuje znajomość z młodą Niemką Rosemarie Trinborn.
I tu dochodzimy do sedna sprawy: jak wiadomo, perfidia naszego wiecznego wroga nie zna granic – tym razem wiedząc, że „nawet przeciwnicy polityczni obecnej rzeczywistości, ludzie zdecydowanie wrogo nastawieni do ustroju socjalistycznego, szpiegostwa na rzecz Niemiec uprawiać nie chcą, bo ulegają oporom mającym najróżniejsze podłoża” wpadli na pomysł, by werbować współpracowników „podszywając się to pod Francuzów, to Anglików czy Amerykanów. Byli sprzymierzeńcy to zupełnie coś innego!”, a wtedy polscy szpiedzy „cierpiący na potworny kompleks niższości wobec wszystkich tamtych społeczeństw, a jednocześnie łaknący ogromnie szeleszczących papierków” będą uważali się za rozgrzeszonych. I dlatego też mózg całej operacji, Fred Scheuermann, zaczynający swoją szpiegowską działalność jeszcze u boku Wilhelma Canarisa, wymyślił, że będzie się kręcił w okolicy profesora Oczai jako Francuz Pierre d’Angers mając przy sobie dla odwrócenia uwagi od siebie Rosemarie Trinborn, którą nazywa Białą Walkirią.
Czyli wszystko jasne: wydaje ci się, bydlaku, kanalio, łajdaku i szmato (tak autor określa tych, którzy skuszą się na szeleszczące papierki), że zwerbowali się Francuzi czy Amerykanie, a tak naprawdę kupił cię Reinhard Gehlen – ciekawa teoria ale mnie osobiście nie przekonująca. A gdy dodamy do tego nieznośne stylizowanie się autora na polskiego Alistaira MacLeana czyli stosowanie sarkastycznego języka, wkładanie w usta bohaterów wypowiedzi zachowujących składnię i stylistykę z powieści Aleksandra Dumasa czyli nadętych i egzaltowanych oraz wywołującą senność niemrawość akcji i drętwość języka, to otrzymujemy książkę po prostu niestrawną – szkoda, bo sama fabuła nawet trzyma się kupy i w rękach, na przykład, Fredericka Forsytha zmieniłaby się w intrygującą powieść o kilku dnach; a tak wyszła typowa, „Labiryntowa” antyniemiecka agitka.