Gabrusiewicz Aleksander – Kwadratura trójkąta 80/2012

  • Autor: Gabrusiewicz Aleksander
  • Tytuł: Kwadratura trójkąta
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Ewa wzywa 07
  • Zeszyt nr 119
  • Rok wydania: 1981
  • Nakład: 150300
  • Recenzent: Wiesław Kot

LINK Recenzja Norberta Jeziolowicza
LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego

„Uruchomię naszych chłopaków z ZOMO”

Fabułka gnieździ się w niewielkim dolnośląskim miasteczku. Standard: niewielu ma tu forsę, zwłaszcza koloru sałaty. A jak już ma, to się staje ofiarą. Są tajemnicze bliźniaczki — sprawczynie wszelkiego zła. A w finale jeszcze wątek lesbijski — czyli pełnia satysfakcji.

Nawet taki mały „criminal verite” — bo i notatka z gazety i protokół z przesłuchania się trafi. I stenogram z rozmowy telefonicznej. Ale z drugiej strony — straszne szyfry. Bo miasteczko „N.”, a inżynier „Z.” — cała tajemnica państwowa. A i jeszcze figuruje w fabule Srebrna Góra — ale nie tak pod Ząbkowicami Śląskimi, gdzie forty, ale jakaś inna, tajemnicza, gdzie szpital dla gruźlików. Materiał dla Wołoszańskiego.

I to, co tygrysy…, czyli kreatywna, milicyjna polszczyzna. Kąpiel dzieciaków w wannie to nie jakieś tam zwykłe mycie, ale „ablucja”. Jak rabują szmal i biżuterię, to się to od razu nazywa „walory”. Jak w napadzie bierze udział baba, to się z niej robi zaraz „płeć piękna”. Przestępcy to oczywiście „ptaszki”, ale to już standard.  Jak brakuje salowych, to kadrowa dziwi się, bo „na rynku mamy nadmiar kobiecych rąk do pracy”. Z kolei rejestracja przyjmowanych do szpitala nosi wdzięczne miano „Ruch chorych”. Jak jakiś domek zbudowano przed wojną, mówi się zaraz o „przedwojennej proweniencji”. Jak dziewczyna ma się uczyć angielskiego z akcentem amerykańskim, to nazywa się\toto „dialektem amerykańskim”. I tak to dialektem mówi te skreomne trzysta mionów nic o tym nie wiedząc. N, bo nie czytają „Ewy…” i sami sobie winni’ Owszem, pewna dziewczyna ma matkę, jak kazdyno, pawie każdy, ale w naszym zeszycie figuruje ona jako „rodzicielka”. Kraków nie jest Krakowem, bo to byłoby banalne, lecz „podwawelskim grodem” („Ja dałem Podwawelską” — ostatecznie). Kiedy morderca kombinuje plan napaści, autor uważa, że niniejszy „cyrkuluje”, cokolwiek miałoby to oznaczać. Gdy oficer odpowiedzialny przekłada na jutro referowanie sprawy, szef domaga się, by nie był taki „tajemniczy James”. Skąd to? Przecież Bonda oficerowie milicji na pewno wtedy nie oglądali.
Poza tym Polska Ludowa się kolebie. Tu lekarz dyżurny ma zepsuty telefon, ówdzie ordynator parkuje na ulicy, bo drzwi do garażu wymagają remontu, a pacjenci w szpitalu nie dojadają, bo taka jest „stawka żywieniowa”. Jak się trafi czynny aparat telefoniczny przy bocznej uliczce, śledczy wysoce się dziwi. Taksówkarz, kiedy ma kurs długości trzech kilometrów, żąda by pasażer zapłacił także za drogę powrotną. Jak sprzedaje trabanta, to się zarzeka, że przez dwa lata nie trzeba będzie do niego dokładać, a to nie byle co. Tyle się od zawsze gadało, jaka ta służba zdrowia u nas niedoinwestowana, a tu przy napadzie okazuje się, że pan ordynator ma zachomikowane skromne sto tysięcy, dolary i nieco drogiej biżuterii. Ale przesłuchujący milicjant nie interesuje się wcale, skąd u niego tyle dobra. Widać taki był medyczny i społeczny uzus.

Tyle, że te wysiłki wszystkie o kant potłuc, bo kiedy milicja wyczerpała już rezerwy, oficer odpowiedzialny ogłasza, że do pomocy wezwie „chłopaków z ZOMO”. Od niechcenia dostarczają koronne dowody. Na razie jednak generalnie się nudzą, ale rok, dwa, będą mieli ręce pełne zajęcia i przejdą do legendy. Czarnej, nie granatowej, niestety.