Dziurawiec Andrzej – Debiut 81/2012

  • Autor: Dziurawiec Andrzej
  • Tytuł: Debiut
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Ewa wzywa 07
  • Zeszyt nr 123
  • Rok wydania: 1983
  • Nakład: 150000
  • Recenzent: Wiesław Kot

LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego

Milicja pogrywa ślicznie

Już na pierwszej stronie ktoś stuknął prywaciarza i porucznik Zadra przejmuje sprawę jako swoją debiutancką. Co pośpiesznie stwierdziwszy, już formułujemy dygresję.

Czytając te PRL-owskie szpargały poruszamy się po obiegu zamkniętym: co zostało napisane swego czasu, to zostało napisane i więcej tego nie będzie. Więc czytamy te historyjki jak Pismo Święte: wracamy raz po raz do starych linijek. Niby pamiętamy zaledwie piąte przez dziesiąte, ale gdzieś tak około trzeciej stronicy przyłapujemy się na tym, że wiemy, kto zabił. Ale nie odkładamy, brniemy dalej w tekst, bo on sam w sobie to czysta rozkosz. Tak właśnie było z niżej podpisanym i zeszytem „Ewy…” pod tytułem „Debiut”.

Osobliwy ten stuknięty prywaciarz. Prowadzi warsztat samochodowy, więc to jest w porządku, że ma willę i to na Ochocie. Do tego gosposię, która mu ją co poniedziałek gruntownie pastuje. Ale żeby od razu regularnie grywać w brydża? To już nieludzka fanaberia. W dodatku pewien kumpel od stolika rzuca tezę, że „brydż to chleb ciężki, ale pewny”.

A jak by i tego było mało: „kobiety leciały na niego jak — nie przymierzając — literaci na stypendium.” A do tego jeszcze — numizmatyk. Tak mu się wiodło przy samochodach, że zgromadził wystawną kolekcję, która za późnego Gierka opiewała na kilkaset tysięcy, co wówczas było sumą. I do tego prywaciarz jeszcze się podkręca — pije regularnie, sporo, chętnie stawia. Zaczyna od „Kamieniołomów” czy „Kameralnej”, ale zjazd dopada go w Parku Szczęśliwickim. Więc jak marnie kończy, to ani ma się kto dziwić, ani kto płakać.

Inni przestępcy też raczej typowi. Oto dozorca domu wczasowego na Mazurach, niejaki Chlapacz, z milicją rozmawia niechętnie, ale i nic dziwnego. Jest właścicielem permanentnie sinego nosa i przepalonego gardła, co sugeruje, że — po pierwsze — trzeźwy bywa rzadko, a po drugie, że uskutecznia jakieś małe szwindle i boi się, że za chwilę ktoś go capnie.

Milicjanci są obsesyjnie dżentelmeńscy. Jeden poucza drugiego, spóźnialskiego, że dżentelmen nigdy się nie śpieszy i zawsze zdąża na czas. Inny, gdy mu się wyrwie: „Ni cholery”, zaraz przeprasza za niewyparzona gębę. O pewnej młodej damie, która nie pracuje, a mimo to „nieźle żyje”, milicjant informuje: „Procederem się nie zajmuje”. Ma wenę:  „Obżarłem się jak szwedzki kapitalista w szczecińskiej >>Kaskadzie<<„. I jeszcze dodaje, że z podejrzanymi trzeba „pogrywać ślicznie”.

Ale powodzi im się nieszczególnie. Młody porucznik mieszka w wynajętej kawalerce i czynsz zżera mu pół wypłaty. Nic dziwnego, że pielęgnują nawyki — wedle terminologii tygodnika „Nie” — „gównojadów”. Kiedy pewien chorąży ma zrobić wywiad po knajpach, za pieniądze operacyjne musi się od razu nażreć i nażłopać tak, że dnia następnego już nic tylko pić kefir z czarną kawą na przemian. Porucznik prowadzący śledztwo wymyśla sobie jakąś zupełnie niekonieczną podróż służbową do Sopotu, by za państwowe przespacerować się po Monciaku, a przede wszystkim odwiedzić zaprzyjaźniona blondynkę. A jak dotrą do ośrodka nad jeziorem, to już popływają sobie na łódce na koszt kierownika. Który do roboty się nie przykłada i rozumie, że z milicją trzeba żyć.

I na to wszystko myśl jak z Szekspira: „Pociągi rzadko i niechętnie czekają na spóźnialskich kochanków”. Dla tego jednego zdanka warto było przewracać pożółkłe karteczki.